Obraz artykułu Tropic of Cancer w Kolonii Artystów

Tropic of Cancer w Kolonii Artystów

„Artysta zawsze jest sam - jeśli jest artystą. Nie, tym czego artysta potrzebuje, jest samotność” - wyrokował w „Zwrotniku Raka” Henry Miller, ale Camella Lobo najwyraźniej znudziła się solowymi występami i na trasę koncertową zabrała ze sobą dwoje muzyków, dzięki czemu w Kolonii Artystów nie zobaczyliśmy kolejnego producenta zamkniętego w świecie wyświetlanym na ekranie komputera, lecz znakomity zespół.

Twórczość Tropic of Cancer jest tak skrajnie minimalistyczna, że wkład gości w brzmienie projektu mógł wydawać się znikomy, łatwy do samodzielnego odtworzenia. Tego wieczoru w małej wrzeszczańskiej przestrzeni znaleźli się jednak artyści o ogromnym potencjale - Taylor Burch, czyli połowa duetu Dva Damas i przede wszystkim Josh Eustis, twórca Telefon Tel Aviv oraz członek koncertowych składów Nine Inch Nails i Puscifer. Wszyscy troje wymieniali się na scenie obsługą gitar elektrycznej i basowej, keyboardu oraz syntezatora, ale faktycznie nie grali na instrumentach, tylko na emocjach. Prawdopodobnie po przesłuchaniu winylu „Fetisch” Xmal Deutschland na zwolnionych obrotach i dołożeniu masywniejszych, bardziej współczesnych bitów otrzymalibyśmy właśnie Tropic of Cancer. Nowofalowe naleciałości są oczywiste, ale zaadaptowano je pod postacią bardzo ospałych, długo wybrzmiewających dźwięków.

 

Co z tego, że Taylor szarpała za struny gitary w takim tempie, że pomiędzy kolejnym nutami zmieściłby się cały koncert Napalm Death? Co z tego, że barwa Camelli była kompletnie zniekształcona przez pogłos, a w dodatku wybrzmiewała raczej pod pozostałymi dźwiękami zamiast na pierwszym planie? Co z tego, że basowe partie Josha opanowałby nawet Sid Vicious? Najważniejsze, że te wszystkie składniki dobrano w proporcjach uniemożliwiających obojętne wysłuchiwanie kolejnych utworów. Niektórzy zamykali oczy, inni bujali ramionami, a pod koniec jedna osoba porzuciła wszelkie hamulce i odważyła się zagospodarować tańcem przestrzeń pomiędzy sceną a widownią. Konieczność wczucia się w ten nastrój była dla mnie czystą przyjemnością i jeżeli ktoś ma w sobie szamański dar, to zupełnie mnie nie interesuje, jaką techniką i jakimi przyrządami doprowadza do mistycznych stanów u swoich odbiorców.

 

Jedyne, czego można się przyczepić, to długość koncertu. Nie zabrakło wprawdzie najbardziej charakterystycznych kawałków w repertuarze Tropic of Cancer (między innymi „More Alone”, „Court of Devotion” czy „Hardest Day”), niemniej po zaledwie trzydziestu minutach można było odczuć duży niedosyt. Z jednej strony zrozumiałe jest to, że Camella Lobo w ósmym miesiącu ciąży nie mogła pozwolić sobie na dłuższy występ, z drugiej być może nie była to najlepsza pora, aby wyruszyć na trasę koncertową po Europie.

 

Nowe pomieszczenie Kolonii Artystów nie jest typowo koncertową przestrzenią i ortodoksyjni melomani na pewno znajdą powody, żeby narzekać na brzmienie koncertu. Dla mnie jednak atmosfera tego miejsca (raczenie oczekującej na występ publiczności muzyką z gramofonu to znakomity pomysł) skutecznie wyeliminowała wszelkie komplikacje nagłośnieniowe, których i tak przeciętny śmiertelnik nie potrafiłby wychwycić. To dokładnie taka sama sytuacja, jak z muzyką Tropic of Cancer - ważne są emocje, a nie perfekcjonizm. Mam nadzieję, że podobnych imprez będzie tu więcej i być może za jakiś czas Camella Lobo powróci ze znacznie dłuższym setem.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce