Obraz artykułu Nie trzeba się wydzierać, żeby było wspaniale -­ Riverside w B90

Nie trzeba się wydzierać, żeby było wspaniale -­ Riverside w B90

10 listopada tuż po godzinie 19.00 kolejka ludzi tłoczących się przed klubem B90 niemalże zakręcała za budynek.

Takie tłumy przyciągnęli najbardziej wyczekiwani wykonawcy tego wieczoru - Riverside.

Przed głównym występem fani mieli okazję wysłuchać jeszcze dwóch zespołów wybranych na support - Lion Shepherd oraz The Sixxis.

Lion Shepherd

Lion Shepherd to polska formacja muzyczna założona przez Kamila Haidara i Mateusza Owczarka. Nie jest to ich pierwsza przygoda z muzyką - wcześniej udzielali się w zespole Maqama, prezentując zainteresowanie cięższymi brzmieniami - mieszanką rocka i metalu. W Lion Shepherd zdecydowali się trochę uciec od tamtych skojarzeń - ich nowe brzmienie jest lżejsze, nie brakuje utworów akustycznych, a w kompozycjach przewijają się motywy etniczne. Koncert w B90 był ich przedostatnim występem w ramach trasy koncertowej z Riverside oraz The Sixxis, promującym ich debiutancka płytę "Hiraeth".

Lion Shepherd na scenie pojawiło się o 19.45, i wkrótce po rozłożeniu się i krótkim przywitaniu rozpoczęli występ. Szybko zainteresowali zebranych już pod sceną fanów Riverside - sporo z nich wykazywało zaciekawienie nową formacją. Mimo łagodniejszej stylistyki niż w swoim poprzednim zespole, muzycy z Lion Shepherd nie zrezygnowali do końca z rockowych inspiracji, tworząc bardzo różnorodną setlistę na występy: akustyczne "Lights Out" kontrastuje z mocniejszym "Brave New World". Płynne przejścia od bardziej żywiołowych kawałków do tych nieco stonowanych oraz wykorzystanie orientalnych instrumentów stworzyło niesamowitą atmosferę. Przesłuchując nagrania Lion Shepherd przed koncertem nie do końca potrafiłam sobie o nich wyrobić opini; parę kawałków bardzo mi przypasowało, ale w kilku utworach z płyty "Hiraeth" czegoś mi brakowało - jakiegoś mocniejszego akcentu, iskry, "pazura". Jednak większość tych braków została uzupełniona podczas występu na żywo; nawet w te spokojniejsze kompozycje włożone było dużo energii, przez co nie odstawały one zbytnio od żywszych utworów, ale tworzyły spójną całość.

The Sixxis

Pod kątem brzmienia pierwszy zespół supportowy bardziej przypominał to, czego można było się spodziewać po headlinerach. Z kolei druga grupa występująca przed Riverside - The Sixxis - wprowadziła świetne przejście między tymi dwoma występami. Formacja z Atlanty w stanie Georgia podkręciła tempo i atmosferę całej imprezy - ostrzejsze i szybsze niż w poprzednim występie brzmienia rozgrzały fanów przed głównym koncertem. Porównując nagrania dostępne w sieci z występem na żywo w tym wypadku również widać zwielokrotnienie energii płynącej z utworów podczas samego koncertu. Jeśli chodzi o stylistykę i brzmienie, to właśnie The Sixxis najbardziej wyróżniało się we wczorajszym zestawieniu zespołów - zdecydowanie najcięższy, najszybszy i najbardziej dynamiczny występ wieczoru należał do nich. Sam zespół wskazuje m.in. na Led Zeppelin, Soundgarden, Alice in Chains czy System of a Down jako swoje inspiracje muzyczne - moim zdaniem słyszalne w ich repertuarze. Jednak i tu nie zabrakło instrumentowych niespodzianek - przeszywający wokal Vladdy'iego Ishakova uzupełniony był mocnymi "brudnymi" riffami, świetnymi solówkami, dźwiękami klawiszy oraz skrzypiec. Sporo uwagi zwracał na siebie również perkusista i jego solówkowe popisy. Spośród widowni można było wychwycić wielu, którzy The Sixxis znali bardzo dobrze lub takich, którzy pozytywnie zaskoczeni tak charyzmatycznym, mocnym występem dali się ponieść i żywiołowo reagowali do granych utworów. Mnie samej także spodobał się taki dobór supportu, potrafiącego solidnie rozgrzać publikę przed bardziej stonowanym występem głównych gwiazd wieczoru.

Najbardziej oczekiwany koncert wieczoru

Dobrze dobranemu supportowi udało się dobrze nastroić publiczność, ale tuż przed planowanym występem Riverside można było wyczuć rosnące napięcie czekających fanów. Muzycy jednak nie kazali na siebie długo czekać - praktycznie punktualnie o ustalonej godzinie - 21.45 - weszli na scenę i rozpoczęli występ. Być może dla niektórych to drobiazg, którym nie trzeba zawracać sobie głowy, ale osobiście zawsze zwracam na to uwagę. Bywałam na koncertach, gdzie zespoły (zwłaszcza te o dużej popularności) nie przejmowały się zaplanowaną godziną rozpoczęcia i w rezultacie często występ zaczynał się godzinę (lub więcej!) później. I nie twierdzę, że nie warto było czekać - zdeterminowani fani są w stanie naprawdę dużo znieść - ale w pewien sposób pokazuje to również szacunek muzyków do swoich fanów. Popularność Riverside rośnie z każda płytą; od bardziej niszowego i undergroundowego zespołu zmieniał się w grupę, która z roku na roku przyciaga coraz większe rzesze fanów. Obecnie znani są nie tylko w kraju; intensywnie koncertują za granicą, na ich występy zbiera się dużo wielbicieli ich twórczości, a ich dokonania cenione są również przez zagranicznych krytyków, o czym świadczą liczne i wysokie recenzje płyt w obcojęzycznych magazynach muzycznych. W niektórych kręgach Riverside można by uznać wręcz za swego rodzaju kultowy zespół, i nie zaważyłoby raczej na ich wizerunku, gdyby zdarzyło im się opóźnić występ. Ale ten niewielki gest - punktualność właśnie - jest wystarczającym dowodem na to, że muzycy z Riverside swoich fanów darzą dużym szacunkiem.

Zaczęło się od otwierającego utworu z najnowszej, szóstej w dorobku Riverside płyty, Love, Fear and the Time Machine - "Lost (Why I Should Be Frightened by a Hat?)" - łagodne, melodyjne i bardzo spokojne wejście, w zupełnie innej atmosferze niż to, co zaprezentował poprzedni zespół. Utwór jednak nie jest jednostajny; w rozwinięciu pojawiają się ostrzejsze riffy i mocniejsze brzmienie. Zarówno w tej konkretnej kompozycji, jak i w reszcie kawałków z nowego krążka, można usłyszeć właśnie tego typu przeplecenie lżejszych melodii z żywszymi akcentami.

Osobiście nowym albumem Riverside "kupiło" mnie od razu - od pierwszego przesłuchania byłam pod wrażeniem świeżo nagranego materiału. To, co zawsze podobało mi się w ich twórczości - nacisk właśnie na melodię - zostało tu nie tylko zachowane, ale wręcz rozwinięte bardziej niż na poprzednich płytach. Stylistycznie Love, Fear and the Time Machine różni się od niektórych wcześniejszych wydawnictw Riverside - porównać można by chociażby z albumem Anno Domini High Definition. Mimo mojego zachwytu nad nowym krążkiem byłam ciekawa tego, jak nowe kompozycje odbiorą fani, którzy preferowali trochę ostrzejszy wizerunek zespołu. Wśród wyraźnie dominujących pozytywnych recenzji i entuzjastycznego odbioru Love, Fear and the Time Machine, znalazłam parę opinii wyrażających tęsknotę za nieco cięższym graniem. Przed występem Riverside miałam przyjemność porozmawiać chwilę z wokalistą Mariuszem Dudą i poruszyłam tą kwestię. Muzyk zaznaczył, że koncepcja i temat przewodni nowego albumu nie wymagają agresywnego szarpania za struny, darcia się i krzyków; ponadto, zapewnił, że to, co na płycie wydaje się zbyt stonowane, na koncercie może nabrać zupełnie innych barw.

Mając okazję zobaczyć wczorajszy występ Riverside nie sposób się nie zgodzić. Nawet ze spokojniejszych utworów biło dużo energii i dynamizmu. Oceniając utwory z najnowszej płyty największą niespodzianką było dla mnie "Discard Your Fear" - najbardziej chyba promowany utwór z Love, Fear and the Time Machine nie zrobił na mnie poprzednion aż takiego wrażenia, jak inne piosenki z tego krążka. Wykonany jednak na żywo był dla mnie jednym z mocniejszych punktów całego występu - wydał mi się o wiele ciekawszy i zupełnie zmieniłam do niego nastawienie, nawet w wersji płytowej.

Trasa koncertowa, w ramach której Riverside występowało wczoraj w B90, miała przede wszystkim promować właśnie najnowszy album. Jednak wielbiciele poprzednich dokonań zespołu nie poczuli się zawiedzeni - grupa chętnie sięgała również po starsze utwory: "Conceiving You", "Hyperactive", "02 Panic Room", "Feel Like Falling", "The Depth of Self-Delusion", "We Got Used To Us" czy "The Same River".

Wczorajszy koncert Riverside to nie tylko świetny, profesjonalny występ - za sprawą podejścia muzyków to również wspaniała rozrywka i dobra zabawa. Członkom zespołu dopisywał humor, czego nie kryli we wstawkach między występami. Żartowali ze swojego długiego czasu spędzonego w przemyśle muzycznym, mijających lat, różnic wiekowych (m.in. między najmłodszym członkiem zespołu, Michałem Łapajem, a starszymi kolegami) czy do dawnych upodobań i inspiracji (podobne do siebie i bardziej "mroczne" otwarcie kilku utworów skomponowanych na początku kariery). Niewyczerpany entuzjazm i nieschodzący z twarzy Michała Łapaja uśmiech zarażał całą publiczość, a anegdoty i humorystyczne przerwy między piosenkami równoważyły melancholijny nastrój niektórych utworów i sprawiały, że koncert dostarczał zarówno wrażeń, wzruszeń, jak i powodów do uśmiechu.

Sami muzycy również nie kryli zadowolenia i wzruszenia tak licznym przybyciem fanów - dawno nie widziałam B90 tak przepełnionego publiką. Dodatkowo, wśród publiczności można było dojrzeć wielbicieli Riverside w różnym wieku, co potwierdza uniwersalność ich muzyki, trafiającej zarówno do młodszego, jak i starszego pokolenia.

Długi (bo, łącznie z bisem, dwugodzinny) koncert zespołu Riverside był w moim odczuciu jednym z najciekawszych wydarzeń ostatniego czasu w Gdańsku. Do końca tego roku będzie się jeszcze wiele działo w trójmiejskich klubach, ale już teraz mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że wczorajszy koncert będzie przez wielu wspominany zdecydowanie jako najlepszy występ na trójmiejskiej scenie muzycznej, nie tylko tej jesieni, ale również tego roku.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce