Na wstępie prawdopodobnie narażę się wielu uczestnikom imprezy, ponieważ w moim odczuciu to Stendek lepiej się do niej przygotował. Jego set był spójnym połączeniem rytmu i rozbierania rytmu na pojedyncze, układające się w melodyjną melancholię dźwięki. Nosił wszelkie cechy klasycznego „wypracowania” - wstęp, rozwinięcie oraz zakończenie i chociaż daleki jestem od krytykowania za eksperymentowanie bez hamulców, to jednak Jason Chung vel Nosaj Thing rzucił się na publiczność i chyba nie do końca wiedział, co właściwie chce z nią zrobić. Stendek postawił na atmosferę, wyrugował ze swojego programu „Touch” - kawałek, z którym zazwyczaj jest kojarzony i który wręcz wymusza na odbiorcy taniec. Zamiast tego zaproponował sample prowokujące skromną fizyczną ekspresję - bujanie ramionami, kiwanie głową, nic więcej - ale dodatkowo zachęcające do zamykania oczu i wciągania się w tajemniczy świat bitów. Wrażenie dodatkowo potęgowało tlące się oświetlenie, co jako oprawa koncertu dostarczało dodatkowego emocjonalnego bodźca, ale dla mojego aparatu ze szrotu okazało się barierą nie do przeskoczenia i na marnych zdjęciach poniżej nie odnajdziecie ani ułamka tego cudownego nastroju.
Stendek zagrał głośno, ale z umiarem, bez wywoływania tęsknoty za zatyczkami do uszu. Nosaj Thing podniósł liczbę decybeli do tego stopnia, że konieczne okazało się ewakuowanie na tył sali. Wiem, że taką muzykę trzeba nie tylko słyszeć, lecz również poczuć w trzewiach i że zaraz ktoś mi wytknie starcze zrzędzenie, ale jeżeli scena, schody i barierki przy schodach zaczynają wchodzić w rezonans zakłócający odbiór koncertu, to po prostu jest za głośno. Są w twórczości Chunga utwory nieangażujące aż tak potężnej masy niskich tonów (na przykład odegrane niemal na samym początku „Erase” z wydanego w tym roku albumu „Fated”) i w tych momentach głośniki tłoczyły bity w dobrze „ukręconych” proporcjach, ale przy „Fog”, przeboju z debiutanckiego „Drift”, sala koncertowa zaczynała przypominać salę tortur. Zdaje się, że dla dużej części publiczności sytuacja również była dwuznaczna - z jednej strony z laptopa Nosaj Thing zdawały się wypełzać sznurki, za pomocą których z łatwością mógł poruszać stojącym przed nim tłumem, z drugiej mało kto faktycznie odważył się tańczyć, a wpatrywanie się przez godzinę w człowieka zaślepionego ekranem komputera i ekstremalnie minimalistyczne wizualizacje za jego plecami sprawiało, że granica pomiędzy występem na żywo a słuchaniem albumów w domowym zaciszu stała się jedynie umowna.
Akustyka Teatru Szekspirowskiego jest specyficzna i mam silne podejrzenie, że to Jason Chung lub ktoś z jego otoczenia dopatrzył się bezdyskusyjnego znaku równości jednoczącego „głośniej” oraz „lepiej”. Trochę narzekam, ale w koncercie Nosaj Thing na pewno warto było uczestniczyć i na pewno warto ściągać do Gdańska innych producentów tego typu (Shigeto wydał niedawno znakomitą EPkę, Slugabed nawet ze starym materiałem jest rewelacyjny, a już Oneohtrix Point Never byłoby spełnieniem marzeń). Na tak dużą skalę koncerty z muzyką elektroniczną są u nas organizowane od niedawna, już teraz widać jednak, że zapotrzebowanie na nie jest ogromne.