Niemal każdy prężył pierś, gdy obrazoburcza grafika towarzyszyła mu na pierwszych koncertach Medebor czy Mess Age w Rudym Kocie, ale z nie mniejszą dumą wchodziło się w niej do warzywniaka albo na klasówkę z majzy. Usłyszenie na żywo materiału, który tak intensywnie towarzyszył mojemu pokwitaniu było w związku z tym czymś więcej niż zaledwie kolejnym metalowym koncertem.
Twórczość otwierającego koncert Bloodthirst znam od lat, choć pierwszy samodzielny album wydali dopiero w 2007 roku. Pisanie o jakichkolwiek datach w ich przypadku nie ma jednak większego znaczenia - dla tej ekipy czas stanął w miejscu. Jedynie jakość produkcji zeszłorocznego „Chalice of Contempt” (za co odpowiada Nihil z Furii) pozwala usytuować go bliżej współczesności niż początku XXI wieku, ale na żywo nie da się tego wychwycić. Szczerze przyznam, że nie mam pojęcia, jakie kawałki trafiły do niedzielnej setlisty, mimo że odświeżyłem sobie dyskografię poznańskiej ekipy na kilka dni przed koncertem. Zbieżność pomysłów, nieustanne nawiązywanie do siebie samych i poruszanie się na przestrzeni bardzo wąskiej stylistyki sprawiają, że poza samymi muzykami niewielu potrafi odróżnić jeden refren od drugiego. To niekoniecznie musi być zarzutem, na pewno znajdą się osoby, którym dobrze robi, gdy scena zaczyna przypominać walec z napędem nitro, dla mnie jednak Bloodthirst to genialny cover band, którego jedynym mankamentem jest to, że przerabiają wyłącznie własne utwory.
Kolejne dwa zespoły są doskonałym dowodem na bezsensowność podziału na „headlinera” oraz „support”. Staż, dorobek studyjny i międzynarodowa rozpoznawalność w pełni legitymują Samael do występowania na zamknięcie imprezy, a jednak trudno było nie odnieść wrażenia, że wiele osób przyszło przede wszystkim na Furię. Niecodzienna ścieżka tego zespołu prowadzi nie tylko przez wydarzenia przeznaczone dla metalowej publiczności, lecz również przez Off Festival czy Primavera Sound. Poniekąd nie jest to zaskoczeniem, wiele letnich festiwalów od lat zestawia ze sobą indie rock oraz ekstremalne granie. Różnica jest jednak taka, że Furia w niczym nie przypomina pretensjonalnego Liturgy, które do swojego banalnego hałasowania dorobiło ideologię „transcendentalnego black metalu”, a w rzeczywistości jest tak przekonujące w tym, co robi, jak Nicolas Cage w kostiumie Supermana. Ekipa z Katowic nigdy nie miała podobnych ambicji, a zdolność do przyciągania fanów metalu, hardcore'u czy po prostu „alternatywy” wynika wprost z muzyki, jaką tworzą.
Surowy, depresyjny black metal to w całej Europie coraz silniejszy trend, ale reprezentacja Polski jest w tym zakresie wyjątkowo silna - Mgła, Odraza, Plaga czy właśnie Furia to autorzy najciekawszych albumów, jakie powstały w tym nurcie i chociaż „na papierze” tytuły typu „Są to koła” albo „Ohydny jestem” wyglądają nieco zabawnie, na scenie robią niesamowite wrażenie. Żaden fotograf nie zgodzi się ze mną, ale ciemność, stroboskop i gęsty dym rozlewający się na widownię ze sceny dodały temu atawistycznemu metalowi niesamowitej, rytualnej atmosfery. Furia przez niemal cały set utrzymywała średnie tempo, które można by przyrównać do powolnej tortury, ale tylko przy założeniu, że odbiorcami byli lubujący się w podobnych rozrywkach cenobici. Wyjątkiem jest utwór „Opętaniec” z zeszłorocznego albumu „Nocel”, w którym siarczysty gitarowy riff spotyka się z sekcją rytmiczną zahaczającą o muzykę ludową.
Po takim występie współczesny Samael mógłby mieć duże problemy z przekonaniem publiczności do swojego industrialno-metalowego brzmienia. Na szczęście tym razem mieliśmy do czynienia z Samaelem z przeszłości, który na przywitanie - bez zbędnych przerw na pogaduchy - odegrał całe „Ceremony of Opposites”, utwór po utworze. Oczywiście najsilniejszym punktem tej części koncertu musiało być „Baphomet's Throne”, którego pierwsze dźwięki momentalnie wyzwoliły euforię tłumu. Dwadzieścia lat po premierze to wciąż znakomity materiał, ale odebranie mu „żywej” perkusji na rzecz elektronicznych bitów nieco oczyściło go z pierwotnego brudu, któremu zawdzięczał uwielbienie fanów na całym globie. Bardziej przeszkadzało jednak ukrycie charakterystycznych, „symfonicznych” klawiszy głęboko pod syntetycznym dwukopem i gitarowymi riffami. W kawałkach pokroju „Flagellation” czy odegranym w drugiej połowie setu szlagierze „Rain” to właśnie ten instrument tworzy zaplecze, bez którego mielibyśmy do czynienia z po prostu kolejnym metalowym zespołem. Drobne braki w dynamice muzyki wypełniała jednak dynamika samego zespołu, a szczególnie gitarzysty Marco Rivao, który swoim „opętańcem” przysporzył dodatkowej roboty jednemu z technicznych polegającej na prostowaniu pętel na gitarowym kablu.
Wysłuchanie jednego z najważniejszych albumów mojej młodości w towarzystwie niemal tysiąca osób to niezwykłe doświadczenie, nawet jeżeli to już nie te same aranżacje i nie ten sam rodzaj prostej, niczym nieudziwnionej energii. Jeżeli dorzucić do tego rewelacyjną Furię, to w rezultacie powstaje jedno z najmocniejszych metalowych wydarzeń, jakie w tym roku zorganizowano w Trójmieście.