„Hejże wilki, hejże hola, litości niechaj nie zna brat, tu silne szczęki, silna wola i zdobędziemy cały świat” - wersy z legendarnego „Marszu Wilków” TSA, skomponowanego na potrzeby „Akademii Pana Kleksa”, mogłyby posłużyć za motto zespołu Powerwolf. W Polsce nie są jeszcze tak wielcy, jak w rodzimych Niemczech, ale na koncercie w Gdańsku znalazło się grono fanatyków wilczego power metalu.
Jeżeli na scenie pojawia się zespół, którego najbardziej rozpoznawalny utwór nosi tytuł „Black Ninja”, to może być wyłącznie źle. Istnieje jednak dodatkowa kategoria - „tak źle, że aż dobrze”, co oznacza przekroczenie progu irytującej tandety na rzecz fascynującego kiczu. Battle Beast są jak Dar z „The Beastmaster”, jak Warlock z przeboju VHSów z 1989 roku, są jak żywcem przeniesieni z minionej epoki, ale prędzej wyzioną ducha na scenie niż dostosują się do współczesnych realiów. Wokalistka Noora Louhimo zdaje się mieć znacznie więcej wspólnego z filmowym Czarnoksiężnikiem - w jednej ze scen postać grana przez Juliana Sandsa natrafia na nieochrzczonego chłopca, a wywar przygotowany na jego bazie umożliwia unoszenie się w powietrzu. Może to brzmi drastycznie, ale Noora prawdopodobnie spożyła coś podobnego, dzięki czemu skupiała na sobie sto procent uwagi.
Przy takim graniu „The Final Countdown” Europe niespodziewanie wyrasta na dzieło wirtuozerskie, ale jestem przekonany, że Finowie doskonale zdają sobie z tego sprawę i intencjonalnie naginają prawa obranej stylistyki. Z jednej strony oddają hołd młodzieńczym inspiracją, z drugiej nie są zaledwie kalką pozbawioną autorskiego pomysłu na swoją działalność. Każdy, kto zauważył, że Noora używa swoich metrowych, wywołujących sztorm na Bałtyku rzęs do puszczenia oczka w kierunku słuchaczy, mógł w tym występie odnaleźć walory rozrywkowe na miarę seansu „Kung Fury”. Przyznam, i tutaj pewnie się narażę, że dla mnie był to znacznie ciekawszy występ niż to, co działo się później.
W trakcie przerwy na scenie pojawił się wokalista Atilla Dorn, występując w roli zapowiadającego i tłumaczącego się z nieobecności perkusisty Roela van Heldena, którego rozłożyła grypa. Panowie, nie tak się to robi! Od pierwszych dźwięków otwierającego koncert „Blessed & Possessed” wyraźnie dało się usłyszeć, że na scenie jest tylko „Wolf”, a „Power” został znacznie obniżony przez wykorzystanie automatu perkusyjnego, ale znacznie lepszym pomysłem byłoby najpierw zaatakować publiczność dostępnym arsenałem, zrzucać na nią maksimum ciężaru przez pięć minut, a dopiero później oznajmić, że owszem, bębniarza nie ma, co nie zmienia faktu, że zamierzamy rozszarpać was na strzępy. Wyszło bardzo grzecznie, co w połączeniu z trwającą jeszcze podczas „Coleus Sanctus” i „Amen & Attack” sesją zdjęciową (pozowania na scenie mogłaby się od nich uczyć nawet Beyoncé) nie sprawiło dobrego pierwszego wrażenia.
Powerwolf dwoił się i troił, żeby nie dać fanom odczuć spiłowanych kłów wilka. Różaniec, kadzidła, dwa gigantyczne, choć mało efektowne „grille” rozpalone na scenie - scenariusz koncertu miałby więcej stron niż scenariusz niejednego niskobudżetowego horroru. Dla pewności Niemcy sprawdzali niemal po każdym utworze, czy wszyscy wciąż są na pokładzie, najczęściej wymuszając na publice skandowanie motorycznego „hej”, czyli klasyka gatunku. Relacja pomiędzy zespołem a około dwustoma fanami była zdecydowanie najlepszym elementem wieczoru, który dla osoby z boku - czyli dla mnie - okazał się jednak niewystarczający, aby odnaleźć przyjemność w kościelnym power metalu bez bębnów. Dla niewtajemniczonych mógł być to trudny wieczór, dla wyznawców niewątpliwie święto.