Muzyk niespodziewanie wtargnął do muzycznego przemysłu i świadomości słuchaczy, sporo namieszał i wygląda na to, że zostanie tu na dłużej. Debiutancką płytą "Bumerang" podbił szczyty list przebojów i serca fanów, jego koncerty praktycznie wyprzedają się natychmiast po ich ogłoszeniu. I jak tu zapomnieć o takim debiucie?
O Kortezie wciąż mówi się i pisze wiele. Niezmiennie zadziwia jego historia - pochodzący z Iwonicza muzyk otrzymał wprawdzie wykształcenie muzyczne (jest pianistą i puzonistą), ale na gitarze gra od niedawna. W tej dziedzinie jest samoukiem, a pociągając za struny, przelewa to, co mu w duszy gra - i chyba również w tym tkwi czar, który zafascynował publikę. Początki nie były dla niego łatwe (zgłosił się do programu "Must Be The Music" i nie przeszedł dalej), jednak publiczność, a wśród nich również producenci muzyczni, nie potrafili o nim łatwo zapomnieć.
W zasadzie za każdym razem pojawiają się wzmianki o pierwszym wrażeniu, jakie wywołuje - łysy, ubrany w wygodne, sportowe ciuchy kojarzy się raczej z innym gatunkiem muzycznym, niż z chwytającymi za serce balladami, które wykonuje. Na pierwszy rzut oka przypisałoby mu się łatkę dresa, hiphopowca, rapera. Do momentu, aż nie sięgnie po gitarę lub nie zasiądzie za fortepianem.
Wielu fanów z zachwytem wyrażało się o pierwszym krążku Korteza; wspominali, że dosłownie zamierali z wrażenia, gdy słyszeli któryś z utworów w radiu, a przesłuchanie całej płyty od początku do końca wywoływało wulkan emocji. Można było więc zakładać, że piosenki te zagrane na żywo poruszą jeszcze mocniej.
Dzięki nietypowej aranżacji sceny - pojawiła się ona na środku klubu B90, a dookoła otoczona była leżakami - zniknął typowy dystans między wykonawcą a publicznością za bramkami. Subtelna gra świateł jeszcze bardziej podkreślała klimatyczną, spokojną atmosferę wydarzenia - pozostawionych było zaledwie kilka świateł, ale przez prawie cały czas było praktycznie ciemno. Czasami widać było tylko kontury sylwetki wokalisty. To, w połączeniu z granymi utworami, tworzyło magiczny klimat - można było całkowicie wyciszyć się, zapomnieć o wszystkim, skupić tylko na muzyce i dać się jej ponieść.
Muzyk wszedł samotnie na scenę kilka minut po dwudziestej, chwycił za gitarę i bez zbędnego gadania rozpoczął występ. Właściwie to wystarczyło, żeby kompletnie oczarować słuchaczy. Nie potrzeba było żadnych dodatkowych efektów, wsparcia innych muzyków na dodatkowych instrumentach, zapowiedzi między piosenkami - teksty, muzyka i głos Korteza bronią się same. O ile na płycie można było usłyszeć udział innych instrumentów, a czasami dodatkowo trochę elektronicznych dźwięków, o tyle na koncercie w B90 wszystko zostało okrojone do najprostszych form. I właśnie w tej prostocie robiło jeszcze większe wrażenie - wokal wydawał się jeszcze głębszy i bardziej przejmujący, a spokojne gitarowe granie podkreślało całość. W tym wypadku wydawało się, że każdy dodatkowy instrument po prostu zakłóciłby atmosferę i przytłoczył wykonanie. Biorąc pod uwagę prostotę, w jakiej został utrzymany cały występ, i nieporównywalnie ogromne emocje, jakie wywoływał, aż chciałoby się posłużyć fragmentem utworu: "Niby nic wielkiego, a jednak; niby nic, a jednak..."; spokojna atmosfera koncertu była w stanie poruszyć mocniej i dogłębniej niż jakikolwiek bogato zaaranżowany występ.
Publiczność zwykle bardzo ceni sobie nawiązanie z nią bliższego kontaktu przez muzyka, czy to przez zagadywanie, wstawki między piosenkami, zachęcanie do aktywnego uczestnictwa w koncercie. Na koncercie Korteza w B90 tego zabrakło, ale absolutnie nie mogłabym zaliczyć takiej postawy na minus. Muzyk po raz kolejny udowodnił, że różni się od innych; jest wylewny tylko w twórczości, ale nie zgrywa celebryty, który świetnie radzi sobie z ciężarem sławy. Pozostał artystą, który najbardziej ceni sobie dzielenie się uczuciami właśnie za pomocą świetnie wykonanych utworów i nie potrzeba do tego żadnych dodatkowych zabiegów. W bardzo krótkich przerwach między piosenkami wydawało się, że jest onieśmielony całą sytuacją. Zdarzyło mu się rzucić jakimś krótkim komentarzem, ale w żaden sposób nie była to próba podłapania kontaktu ze słuchaczami, a raczej próba dodania sobie samemu otuchy. Tym, co urzekało najbardziej, był szczerość przebijająca z każdego utworu - w zachowaniu muzyka, w śpiewie i w wykonaniu.
W połowie koncertu do Korteza dołączył pianista i wspólnie wykonali parę utworów. Później zamienili się rolami - Kortez zasiadł za pianinem, a towarzyszący mu muzyk sięgnął po gitarę. Podczas ponad godzinnego występu publiczność miała okazję usłyszeć między innymi takie utwory, jak "Ćma barowa", "Zostań", "Bumerang", "Niby nic", "Z imbirem", "Pocztówka z kosmosu" (przy którym trudno się nie odwołać do skojarzeń ze słynnym "Space Oddity" Davida Bowie), "Od dawna już wiem", "Dla mamy", "Uleciało" czy "Wracaj do domu". Cały koncert zakończył się równie spontanicznie, jak się rozpoczął - Kortez po prostu zszedł ze sceny bez jakiegoś szczególnego komentarza. Oczarowana publiczność nie pozwoliła jednak na tak szybkie zakończenie i gromkimi owacjami przywołała muzyka z powrotem na scenę. W ramach bisu muzyk powtórzył uprzednio zagrane utwory "Pocztówka z kosmosu", "Niby nic" i "Od dawna już wiem"; odtworzone w poprzedniej części koncertów wydawały się już wtedy naładowane emocjami, ale wykonane powtórnie chwytały za serce jeszcze mocniej. Rozglądając się po sali można było zauważyć słuchaczy, którzy nie kryli się ze wzruszeniem, jakie wywołał u nich występ Korteza.
Po bisowym wykonaniu, tym razem Kortez zdecydował się skierować parę słów w stronę przybyłych fanów. Podziękował serdecznie za wspólny wieczór i zaprosił do spędzenia jego reszty wspólnie; choć wydawał się onieśmielony owacjami na stojąco i gorącym przyjęciem, jakie otrzymał, chciał w ten sposób podziękować fanom za ogromne wsparcie. Chętnych po autograf i po wspólne zdjęcie było wielu, do muzyka utworzyła się pokaźna kolejka. Trudno się dziwić - nie sądzę, by tego wieczoru w B90 znalazł się ktokolwiek, kto potrafił się oprzeć urokowi rzuconemu przez Korteza.