Na scenie wystąpiły kapele, które udowodniły, że metal oraz wszelkie jego odmiany i pochodne mają się w Trójmieście bardzo dobrze.
Koncert rozpoczynający się już o 17.00 może budzić zdziwienie - poza takimi wydarzeniami jak kilkudniowe festiwale jest to raczej zbyt wczesna pora, by przyciągnąć do klubu rzesze fanów - ale kiedy popatrzy się na rozpiskę występujących tego dnia zespołów (aż siedem, a dla każdego z nich zaplanowany set na czterdzieści minut lub dłużej), przestaje to zaskakiwać. Protokultura zafundowała gdańskim fanom cięższych brzmień solidną, kilkugodzinną rozrywkę.
Pandemic Outbreak
Z pewnym opóźnieniem całe wydarzenie otworzył pierwszy z zaplanowanych zespołów - Pandemic Outbreak. Składająca się z czterech muzyków thrash metalowa grupa istnieje od niemal półtora roku, ale dopiero niedawno udało im się zarejestrować pierwszą EPkę - "Rise of the Damned". Otwieranie koncertów nie jest wdzięcznym zadaniem - publika zwykle dopiero się zbiera i nie poświęca dostatecznej uwagi tym, którzy idą na pierwszy ogień. Pandemic Outbreak nie miał jednak problemów z zachęceniem fanów do podejścia pod scenę i rozpoczęcia zabawy. Zagrali kilka utworów, spośród których tytułowe "Rise of the Damned" i "War... War Never Changes" to te, przy których bawiłam się najlepiej. Nie był to zespół, który zaskoczył mnie repertuarem, ale trudno się do czegokolwiek przyczepić. Całość okraszona świetnymi solówkami działała tylko na plus dla zespołu. Chętnie zobaczyłabym chłopaków raz jeszcze w dłuższym secie - zdecydowanie nie brakuje im potencjału.
Flayed Sküll
Zakładając, że pierwsze wrażenie bywa mylne, starałam się nie uprzedzać do zespołu, który występ rozpoczął od kiepskich żartów o męskim przyrodzeniu i różnych czynnościach seksualnych, a więcej uwagi niż muzyka, przyciągał na początku strój basisty - między innymi sweterek kojarzący się z nietrafionym prezentem od babci. To, w jaki sposób koncert speed metalowego Flayed Sküll potoczył się dalej skwitowałabym raczej stwierdzeniem "zawsze mogło być gorzej", bo choć poszczególne części faktycznie zasługują na uznanie, to pewien niesmak pozostał. Jeśli chodzi o same instrumentalne partie, jest czego posłuchać i przy czym dołączyć do tworzącego się pod sceną kotła. Wokal Damiana Roszaka wyróżniały grupę od reszty prezentujących się tego wieczoru kapel - wyższy i przeszywający, był nowością na tle niskich głosów i growlu. Niestety, nie zawsze wychodził mu fajny, czysty śpiew - czasami wokalista nie był w stanie wyciągnąć poszczególnych partii i wtedy ciekawy wokal zmieniał się w nieprzyjemny dla uszu, zmanierowany jęk. Miałam wrażenie, że zespół na siłę stara się osiągnąć coś, co jeszcze na tym etapie pozostaje poza ich zasięgiem. Ponadto pozerskie zachowanie i nieśmieszne żarty "prowadzących" tylko ujmowały całemu wystąpieniu. Jeśli miało to być celowe działanie, mające pokazać dystans i poczucie humoru grupy, to nie udało się. Na szczęście dla zespołu spora część publiki była innego zdania i szalała pod sceną.
Hellvoid
Jeśli jeszcze przed samym Dreadfestem ktoś z ciekawości poszukał co nieco o występujących zespołach, to opis grupy Hellvoid, przedstawiającej się jako projekt "bass n' roll", z pewnością przykuł jego uwagę. Dwa basy i żadnej gitary? Nie jest to rozwiązanie, na które często decydują się zespoły; najbardziej konserwatywnym słuchaczom zawsze będzie brakować tradycyjnych gitarowych riffów i solówek uzupełniających całość. Jednak w przypadku Hellvoid nie ma się czego obawiać - świetnie poprowadzone basy i wokal pokazują, że można sobie poradzić i bez tego instrumentu. "Poradzić sobie" to zresztą za mało powiedziane - moim zdaniem Hellvoid pobił na łeb i szyję resztę konkurentów, a jego występ był punktem kulminacyjnym tego wieczoru. Zebrali chyba największe tłumy pod sceną, a wśród przybyłych widać było, że kojarzą kawałki z pierwszej EPki - "Gloomy Wizard" i nie są tu przypadkiem, ale przyszli specjalnie zobaczyć wschodzący zespół na żywo. Mateo określiłabym jako najlepszego wokalistę tego wieczoru - świetnie operował głosem, przechodząc od chrapliwego ryku poprzez mocny growl aż do niższych, bardziej melodyjnych dźwięków. Dwóch basistów - Maciej Bardo i Jakub Szwemin - po raz kolejny udowodniło, jakim niedocenionym i wyrazistym instrumentem jest właśnie bas, i jak oryginalnie może przedstawiać się muzyczna całość, gdy to właśnie on wychodzi na prowadzenie. Poza rewelacyjnym wykonaniem warto wspomnieć, że Hellvoid wie, jak zrobić wielkie show - nie tylko muzycznie, ale też wizualnie. Muzycy wyszli na scenę okryci długimi, mnisimi płaszczami, a ich twarze zakrywały ogromne kaptury - ewidentnie można było się dopatrzeć nawiązań do ich pierwszego teledysku do tytułowego kawałka z EPki "Gloomy Wizard". Po krótkim wstępie zespół zerwał z siebie przygotowane na tę okazję okrycia i rozkręcił się na dobre. Choć Hellvoid dopiero stawia pierwsze kroki na trójmiejskiej scenie muzycznej, to "Gloomy Wizard" - połączenie mocno rock n' rollowych inspiracji z doom metalem - jest dobrym i mocnym materiałem do zdobycia aprobaty wśród metalowej publiczności. Oprócz kapitalnej gry warto zwrócić uwagę również na zachowanie na scenie - w przeciwieństwie do poprzedniej kapeli, Hellvoid nie musiał się uciekać do tanich sztuczek i kiepskich żartów. Mateo już na początku nawiązał świetny kontakt z publicznością, co w połączeniu z ich popisem tego wieczoru było sprawdzonym przepisem na sukces. Żadna z grup nie zaskoczyła mnie tego wieczoru tak bardzo, jak właśnie Hellvoid.
Meat Nation
Jakimś trafem się złożyło, że pierwsze cztery występy można określić na zmianę jako lepsze i gorsze. Po rewelacyjnym Hellvoid przyszedł czas na Meat Nation, określający swoją twórczość jako crossover thrash. Niestety nie zachwycili. Być może to kwestia trudnego do przyćmienia występu poprzedników; zastanawiam się, czy oceniłabym ich lepiej, gdyby wystąpili w innej kolejności. Mimo wszystko ich repertuar mnie nie porwał; choć muzycznie byli poprawni, to brakowało "tego czegoś", jakiegoś mocnego elementu, którym górowaliby nad pozostałymi grupami. Na plus mogłabym zaliczyć ich upór, by większość utworów wyśpiewać (wykrzyczeć?) w języku polskim - kapele zwykle celują w bardziej uniwersalny język angielski, bo nawet jeśli tekst nie robi wrażenia, to jest nadzieja, że to wszystko ukryje się pod obcojęzycznym wykonaniem. W samych tekstach Meat Nation mogłabym wyróżnić ciekawsze momenty, choć czasem wydawały mi się trochę oklepane. Zachowanie muzyków, choć o klasę wyżej niż Flayed Sküll, było miejscami przegadane i niezbyt zabawne, mimo starań członków zespołu. Końcem końców jednak wybronili się wykonaniem i muzycznym obejściem - czuli się na scenie dość pewnie i potrafili przyciągnąć zainteresowanie publiki, która, na szczęście dla zespołu, znów była odmiennego niż ja zdania.
Dreadnought
Piąty z kolei zespół na Dreadfest 2016 zastał już mocno rozgrzaną publikę, ale udało im się jeszcze bardziej podkręcić atmosferę. Energiczny wstęp był zapowiedzią tego, co czekało słuchaczy przez kolejne kilkadziesiąt minut. Muzycy z Dreadnought nie zwalniali tempa, każdy kolejny utwór wydawał się być jeszcze szybszy i potężniejszy. Tworzony przez nich oldschool death metal sprawdza się bardzo dobrze na żywo - porządny repertuar w połączeniu z brawurowym wykonaniem był jednym z lepszych punktów tego wieczoru. Miałam jednak wrażenie, że cały ogień, z jakim rozpoczęli swój występ trochę przygasł pod koniec. Trudno im cokolwiek zarzucić, bo muzycznie i wokalnie naprawdę dali radę; po prostu ostatnie utwory zaczęły brzmieć dla mnie trochę jednostajnie; tak, jakbym słuchała jednego zapętlonego kawałka z drobnymi tu i ówdzie zmianami. Początek ich koncertu oceniam więc lepiej, niż jego przydługie, monotonne zakończenie - takiego powiewu świeżości, jaki wnieśli na początek, brakowało mi w końcówce. Być może przy ułożeniu utworów w innej kolejności, z bardziej wyrazistym finałem Dreadnought zrobiłby na mnie większe wrażenie. Niemniej jest to kawał solidnego, siarczystego death metalu, który świetnie sprawdza się na tego typu imprezach.
Repulsor
Ten występ był dla mnie okazją do zobaczenia ich na żywo po raz drugi, choć w innym składzie, niż było to przy moim pierwszym z nimi zetknięciu. Podczas Dreadfest 2016 byli swego rodzaju pewniakiem - Repulsor ma nieco dłuższą historię i więcej koncertowego doświadczenia od niektórych z wcześniej występujących kapel. Ich popularność można było zaobserwować już w reakcji publiki - muzycy ledwo wyszli na scenę, żeby się przygotować, a już czekali na nich najwierniejsi fani. Z taką przychylnością Repulsor nie musiał się nawet zbytnio starać - wystarczyło, że zagrali poprawnie, a tłum i tak reagował z ogromnym zapałem. Tak zresztą zapamiętałam ich występ - choć nie można zarzucić nic wykonaniu (ba, było to naprawdę dobry kawał thrash metalu), to nie rzuciło mnie to na kolana. Brakowało mi trochę energii i dynamiki w zachowaniu muzyków, choć najwyraźniej szalejącym pod sceną osobom to nie przeszkadzało. Miałam nadzieję, że koncert z upływem czasu jakoś ewoluuje, zespół rozkręci się jeszcze bardziej i sprosta konkurencji. Grający wcześniej Hellvoid ustawił jednak poprzeczkę na tyle wysoko, że choć Repulsor nie zawiódł grą, to również nie dał rady ich przyćmić. Końcówka, jak w przypadku Dreadnought, dla mnie trochę pozbawiona pierwotnego zapału. Cały występ wyszedł jednak bez zarzutu, choć ich dawny koncert, jeszcze w starym składzie, lepiej zapadł mi w pamięć niż ich występ na Dreadfest 2016.
Symbolical
Sześć poprzednich zespołów solidnie wyczerpało publikę; na tyle, że do ostatniego koncertu spora jej część niestety nie dotrwała. Ci, którzy opuścili Protokulturę przed występem Symbolical mogą tego gorzko żałować. Symbolical, jako jedyny z prezentujących się na Dreadfest 2016 kapel, był spoza Trójmiasta, toteż trzeba będzie nieco dłużej poczekać na ich kolejny występ w okolicy. Obok Hellvoidu był to najbardziej udany fragment bardzo długiego koncertowego wieczoru. Muzycy ostro zaczęli i nie odpuszczali do końca koncertu. Siarczyste riffy i niemiłosierne walenie w perkusję nie dominowały jednak w całym wykonaniu, bo zdarzały się momenty nieco spokojniejsze i bardziej melodyjne, co zdecydowanie można zaliczyć na plus. Zespół może pochwalić się całkiem zgrabnym, ciekawym materiałem i choć niewątpliwie jest to death metal w najczystszej postaci, to sporo tam muzycznych smaczków, które urozmaicają repertuar. Występ jako ostatni zespół na Dreadfest 2016 miał zarówno swoje plusy, jak i minusy. Ujmą było na pewno wspomniane wcześniej zmęczenie - po sześciu poprzednich kapelach zostali tylko najwytrwalsi. Koncert Symbolical swoim wykonaniem zasłużył na liczną publikę. Z drugiej strony, był idealnym zakończeniem na ten wieczór; muzycy potrafili utrzymać żywiołową atmosferę aż do końca swojego show, co niestety nie udało się dwóm poprzednim zespołom. Obstawienie Symbolical na koniec było kapitalnym finałem dobrym zabiegiem zwieńczającym cały Dreadfest 2016.
Podsumowując, kto pojawił się na Dreadfest 2016, z pewnością nie ma czego żałować. Tego typu impreza jest dowodem na to, że mamy w Trójmieście sporo metalowych kapel, które już wkrótce mają spore szanse wybić się i zawojować pozostałe regiony. I choć różnie można oceniać występy poszczególnych zespołów, to nie da się ukryć, że mamy tutaj do czynienia także z muzycznymi pewniakami, które warto obserwować, bo niedługo z pewnością będzie o nich jeszcze głośniej.
foto: Stanisław Siedlecki