To nie jest przytyk w kierunku fanek (płeć brzydka występowała tutaj w niemal niezauważalnej mniejszości) zespołu z Kalifornii, ale nie dało się nie zauważyć, że cała ta masa ludzi pomieściła się na zaskakująco małym metrażu, dzięki czemu nie było najmniejszego problemu z komunikacją pomiędzy okolicami sceny, barem czy toaletą. Centrum hali należało do nieszczędzących gardeł wyznawców The NBHD, pod ścianą, na pufach i kanapach usytuowali się natomiast bohaterowie drugiego planu - tatusiowie, których grymasy nie pozostawiły złudzeń, co do katuszy jakie przyszło im znosić. Niektórzy drzemali, inni wpatrywali się w zegarki, ale trzeba im oddać, że nawet gdy ze sceny padały słowa: "I know that you got daddy issues", cierpliwie czekali na potomkinie aż do ostatniego bisu.
Zanim wrzaski i piski podniosły poziom decybeli do wysokości, jakiej dawny stoczniowy budynek nie uświadczył nawet wówczas, gdy pełnił swoją pierwotną funkcję, w roli rozgrzewającej pojawiła się Daria Zawiałow. Prawdopodobnie odbiorcom programów typu "X Factor", w którym Daria brała udział, wydaje się, że ich uczestnicy mają z górki, że droga do wielkiej kariery staje się banalnie łatwa, ale tak jest wyłącznie w przypadku, gdy ambicje ograniczone są do występów w galeriach handlowych czy innych sylwestrów ze stacjami telewizyjnymi. Zawiałow machnęła ręką na tę całą komercyjną utopię i wykorzystała niezły medialny start do zbudowania artystycznej tożsamości. Nie oznacza to jednak, że wykonany został ruch w kierunku połamanych, eksperymentalnych brzmień. Wręcz przeciwnie, z jednej strony da się w jej twórczości odczuć wpływy chociażby Warpaint, z drugiej sporą dawkę naleciałości z polskiego pop-rocka lat 80. (ze wskazaniem na Lombard). Prawdopodobnie nie jest to muzyka, której chciałbym słuchać w domowym zaciszu (aczkolwiek po premierze debiutanckiego albumu może się okazać, że jestem w błędzie), ale zdecydowanie wolałbym, żeby zastąpiła niemal wszystko, na co można obecnie natrafić w radiu czy w telewizji. Momentami wokalistka sprawiała wrażenie nieco zdenerwowanej występem przed tak dużą publicznością i to w charakterze przystawki przed zespołem, którego zdaje się sama także jest fanką, niemniej udała jej się sztuka trudna - przemówiła do tłumu, choć według wszelkich standardów powinna zostać przez niego pożarta.
Na spełnienie koncertowego marzenia trójmiejska publiczność musiała poczekać jeszcze pół godziny, podczas których nikt nawet nie drgnął. Tatusiowie nadal wspierali ściany, podczas gdy córki starały się je zburzyć, wykrzykując nazwę zespołu. Gdy wreszcie wybrzmiały pierwsze nuty "Greetings from Califournia", stoczniowcy wyrabiający nadgodziny z pewnością odłożyli na bok spawanie, próbując odgadnąć, cóż to za przenikliwy hałas wprawił w rezonans okoliczne żurawie wieżowe. Stałem wtedy w fosie i przysięgam, że ledwo mogłem dosłyszeć, co wyrzucały z siebie stojące tuż przede mną głośniki. Szaleństwo opadło po kilku minutach, ale odżywało za każdym razem, kiedy The Neighbourhood podejmowało kolejny przebój, a że ich repertuar to niemal same przeboje... postanowiłem zająć odleglejsze miejsce w trosce o dalszą sprawność i tak nadszarpniętego przez setki koncertów słuchu.
Jesse James Rutherford zyskał moją sympatię z kilku powodów, raczej odległych od tych, z powodu których zdarzyło się nawet omdlenie wśród publiczności. Przede wszystkim zagrał swego czasu epizod w "Star Trek: Enterprise", a do tej serii - nawet w jej najgorszym wydaniu - mam bezkrytyczną słabość, drugi powód to koszulka z okładką "Aladdin Sane", a do Bowiego również mam stosunek bezkrytyczny, choć jest to znacznie łatwiejsze niż w przypadku Star Trek. Skłamałbym jednak, gdybym wystosował jakikolwiek komplement pod adresem jego śpiewu. Na albumach - wiadomo - producenckie umiejętności pomagają w wyciąganiu dźwięków i wygładzaniu drgań. Na żywo okazało się to zadaniem znacznie trudniejszym chociażby dlatego, że Rutherford nie oszczędza się na scenie. Każdy widział pop-gwiazdy robiące salta i piruety na ogromnych koncertach, co nie miało żadnego wpływu na jakość ich śpiewu, ale takie czary dzieją się wyłącznie w magicznym świecie playbacku. Rutherford urywał końcówki wersów, wprowadzał zbędne wibracje, nie trafiał w dźwięki, ale potrafił to zrekompensować...
Zanim zdążycie się zirytować, że nie można umieścić pod niniejszym tekstem komentarza, w którym wytknęlibyście mi ignorancję i brak kompetencji, zaznaczę, że to nic złego śpiewać w niedoskonały sposób. Kto słyszał Red Hot Chili Peppers albo Rage Against the Machine na żywo, ten wie, jak bolesne może być to doświadczenie. Jest w tych przypadkach jednak coś ważniejszego od technicznej wprawy czy naturalnego talentu - zdolność do eksponowania oraz wywoływania emocji. Kiedy Jesse James mamrotał tekst "Female Robbery" czy "Afraid", tylko a priori zobojętnieni tatuśkowie pozostawali niewzruszeni. Mało tego, lider The Neighbourhood doskonale opanował stary jak świat sposób uwodzenia - najpierw zauroczyć, a później wystawić na chłodną obojętność. Pozdzierane gardła nie robiły na nim żadnego wrażenia - pomiędzy utworami rzucał jedynie chłodne "thank you" i natychmiast przechodził do kolejnego punktu około godzinnej setlisty.
Na pewno są tacy, dla których było za krótko, innym zabrakło ich ulubionego utworu, jeszcze inni chcieliby lepszego kontaktu z idolami, ale gdy na koncercie zjawia się kilka tysięcy oddanych słuchaczy - każdy z ogromnymi oczekiwaniami - to zawsze musi pojawić się zawód. Mam jednak wrażenie, że The NBHD nie dali wielu powodów do narzekań i udowodnili, że jako zespół z pogranicza muzyki popularnej oraz alternatywnej (używając bardzo ogólnych określeń) nie mają sobie wielu równych.