IAMX to jeden z moich zespołów wszech czasów, więc Chris Corner z ekipą musieliby się naprawdę mocno postarać, żebym opuścił B90 w złym nastroju. Oczywiście nie zdołali tego zrobić, a pierwszą myślą, jaką miałem po występie w Gdańsku było: "Jadę do Poznania przeżyć to jeszcze raz".
Mój pierwszy raz z IAMX to Castle Party 2007, czyli po wydaniu zaledwie dwóch albumów, a do tego w składzie najlepszej edycji tej imprezy (w dwa dni między innymi Diorama, Suicide Commando, Pride and Fall, Diary of Dreams, Mortiis i Front Line Assembly), z której przywiozłem dożywotni zapas anegdot i dziwacznych historii. Nie będę ukrywał - te trzy dni spędzone w Bolkowie były jednymi z najlepszych na tej planecie, a Chris Corner w dużym stopniu przyczynił się do tego. Później jakoś nigdy nie mogliśmy na siebie trafić, aż do występu w B90 i właściwie wystarczyły szepty Janine Gezang i Sammi Doll z niemieckojęzycznego początku "I Come With Knives", żeby uruchomić cały układ ekscytacji, która utrzymywała się jeszcze długo po koncercie.
Tak się szczęśliwie złożyło, że po dwóch średnich wydawnictwach ("Volatile Times" i "The Unified Field"), IAMX powróciło do szczytowej formy i do Gdańska przyjechali promować "Metanoię", którą od października ubiegłego roku skatowałem do tego stopnia, że nie tylko ja znam każdy utwór na pamięć, ale także wszyscy pozostali mieszkańcy mojej kamienicy. Jako drugi poleciał tytułowy, koncertowy pewniak z krążka "The Alternative", a później trzy najmocniejsze punkty nowego wydawnictwa - "Happiness", "No Maker Made Me" i "Oh Cruel Darkness Embrace Me" - każdy opatrzony w najintensywniejsze, najbardziej pobudzające bity w historii zespołu, które z jednej strony uniemożliwiają bierne obserwowanie występu - wymuszają choćby nieznaczny pląs ramion - a z drugiej przeszywają bujającą się ofiarę potężną dawką melancholii. Zagrane chwilę później "Spit It Out" - kolejny "przebój" z "The Alternative" - zabrzmiało przy tym bardzo archaicznie, ale nawet ta prosta perkusyjna partia, za sprawą której nasze lokalne Pancerne Rowery urastają do rangi prog rockowej kapeli, nie jest w stanie zniwelować potęgi głosu Cornera. Ten człowiek jest jak ketchup - nieważne, co jesz. Jeżeli polejesz nim, to i tak żadnego innego smaku już nie poczujesz.
Nie wyszło mi żadne zdjęcie. Mój aparat ze szrotu odnotował całkowitą porażkę w starciu z ledwo tlącymi się światłami i zakapturzonym, wymalowanym liderem IAMX. Ale wiecie co? Wcale tego nie żałuję. Atmosfera na scenie była tak mroczna i seksowna, że żaden kadr nie byłby wart zepsucia jej, a jeżeli dodać do tego zabójcze nagłośnienie - po którym pozostanie wyłącznie pogarda dla domowego systemu, nawet jeżeli jesteście wytrawnymi audiofilami - to otrzymujemy perfekcyjną koncertową produkcję. Oczywiście można by znaleźć kogoś z zewnątrz, komu teksty Cornera przypominałyby pseud-poetycką twórczość emo-gimnazjalisty, ale w prostocie tkwi klucz do jedności, jaką na żywo można odczuć po dwóch stronach barierek. Odstawianie Leśmiana na pewno miałoby więcej walorów artystycznych, ale IAMX nie jest tomikiem poezji prowokującym do głębokiej zadumy czy estetycznych uniesień. IAMX to pigułka z potężną dawką serotoniny i pośród około czterystu roztańczonych osób trudno byłoby znaleźć kogoś, kto nie żebrałby o kolejną receptę.
Nic się nie zmienia - IAMX pozostaje jednym z najważniejszych zespołów, z jakimi się w życiu zetknąłem, a ten wieczór w B90 śmiało mogę zaliczyć do równie udanych, co dziewięć lat temu na zamku w Bolkowie.