To pewnie wina księżyca; zanadto przybliżył się do ziemi, a to wpędza ludzi w szaleństwo - to, co przy lekturze tekstu "Otella" trzeba było sobie wyobrazić, podczas koncertu The Soft Moon w Teatrze Szekspirowskim można było odczuć na własnej skórze, a z początku wręcz pod skórą...
Sylwetkę projektu Undertheskin przybliżałem niedawno w dziale Soundrive Stage i zdaje się, że nie padło tam ani jedno negatywne zdanie, co być może nie świadczy dobrze o moich krytycznych umiejętnościach, ale po doświadczeniu tej muzyki na żywo, nie jestem w stanie poprawić się. Undertheskin działa na zasadzie minimum-maksimum. Minimum dźwięków - maksimum muzyki, minimum słów - maksimum treści - usłyszałem w rozmowie z Voidem. Świetne zdanie, marketingowy pewniak, aż się prosi, żeby nakleić je na okładkę krążka (a także kasety magnetofonowej) i chociaż może to wyglądać na swoistą inflację pewności siebie, gdzie poziom ego wywołuje spadek "siły nabywczej" wśród odbiorców, to w rzeczywistości lepszego określenia dla tego grania wciąż nie potrafię z siebie wykrzesać.
Void i dwaj towarzyszący mu muzycy zagrali bardzo krótki set, ale znalazło się w nim miejsce zarówno dla sentymentalnych podróży do zimnej fali, jak i nowocześniejszych, bardziej elektronicznych bitów. Trochę jak oglądanie "Przebudzenia Mocy" - są stare postacie, są nowe postacie, a kiedy wreszcie pokazuje się Luke, film nagle się urywa. Taka rola zespołu rozgrzewającego, choć w przypadku tego wydarzenia pożądanym efektem było przekazania w ręce głównej atrakcji wieczoru publiczności skorej do melancholijnego bujania się z nogi na nogę, a nie rozochoconej do pląsania pod sceną. Undertheskin sprawdzili się w tej roli znakomicie i pozostaje mieć nadzieję, że wrócą do Trójmiasta szybciej niż "Gwiezdne Wojny" na ekrany kin.
The Soft Moon znają już i Polskę, i Gdańsk - mieli okazję występować na Off Festivalu, a także na Soundrive Feście. Przed blisko trzema laty mieli drobne techniczne problemy w B90, ale mimo tej drobnostki ich występ był jednym z najciekawszych tamtego dnia. Zdania relacjonujących były mocno podzielone - jednym nie pasowała gęstość kolejnych warstw dźwiękowych i całkowity brak przestrzeni dla ich wybrzmiewania, inni dokładnie za to samo chwalili. Najwyraźniej tak to już jest z projektem Luisa Vasqueza - albo go kochasz, albo nienawidzisz.
Na start poleciał pierwszy kawałek z wydanego niemal dokładnie rok temu "Deeper" - "Black". W całej dyskografii zespołu nie ma drugiej takiej kompozycji. Wyjątkowo jest tu znacznie więcej przestrzeni, marszowy rytm i skandowane wersy, można by pomyśleć, że to intro do krążka, gdyby nie to, że intro poprzedza także tę ścieżkę. Jako otwarcie występu, utwór idealny. Dalej w grę wchodziły dwie opcje - albo dalsze promowanie "Deeper" albo przekrojówka po wszystkich trzech albumach. Na szczęście zwyciężyła opcja druga i salę Teatru Szekspirowskiego wypełniły dźwięki "Dead Love". Mocno odmienionego, głośniejszego, surowszego i bardziej hałaśliwego "Dead Love". Takiego charakteru nabrały wszystkie utwory z "The Soft Moon" oraz "Zeros", co pozwoliło im nie na postawienie shoegaze'owej ściany, lecz na wybudowanie całej fortecy.
Było sporo masochistycznej rozkoszy w poddawaniu się naciskom masywnego brzmienia, ale pod koniec schemat kompozycyjny Vasqueza coraz bardziej się uwydatniał, a w konsekwencji zaczęła pojawiać się monotonność. Na szczęście zespół nie przedłużał na siłę, a po powrocie na bis zaserwował ostateczne zgładzenie własnych słuchaczy w postaci rewelacyjnych wykonań "Die Life" i przede wszystkim "Want" z albumu "Zeros". Myślę, że wszyscy ci, którym udało się przetrwać zgodzą się ze mną, że damy sobie to zrobić po raz trzeci, jeżeli tylko The Soft Moon zechce do Trójmiasta powrócić.
fot. Edyta Krzyżanowska, Jarosław Kowal