Zanim publiczność pierwszy raz w życiu usłyszała zdzieranie gardła w języku flamandzkim (myślę, że śmiało mogę założyć, że dla każdego z nas był to pierwszy raz), na scenie pojawiła się rodzima kapela, która stanowi doskonały przykład sztuczności podziału na "support" i "headlinera". Ketha ani od strony technicznej, ani pod względem pomysłowości, ani nawet przy próbach mierzenia popularności w niczym nie ustępuje Raketkanon, a ich występ w pierwszej kolejności należy potraktować bardziej jako obyczaj nakazujący gospodarzom odpowiednio rozgrzać słuchaczy dla strudzonych przybyszów.
EPką o niemożliwej do wypowiedzenia nazwie ("#!%16.7") krakowska ekipa sprowokowała lawinę laudacji w prasie polskiej oraz zagranicznej i chociaż często przyrównywani są do Kobong, to wskazywanie na podobieństwa do zespołu, który sam do siebie nie jest podobny w zależności od odsłuchiwanego utworu daje wyłącznie mgliste pojęcie o jakości wytwarzanej energii. Na pewno obydwa zespoły ostentacyjnie manifestują pogardę dla metrum prostego. Machanie głową do ich muzyki grozi poważnymi uszkodzeniami kręgów szyjnych, ale na sobotnim koncercie nikt się tym specjalnie nie przejmował i nieśmiałe próby ekspresji wzburzonych emocji pojawiły się już po pierwszych dźwiękach.
Djent, progressive metal, mathcore, w kwestii użycia gitary basowej nawet nu metal - Kethę można by opisywać długo i za każdym razem nietrafnie, więc pozwolę sobie na użycie kategorii o większej pojemności. W post-metalu zazwyczaj komponuje się z rozmachem. Gdyby Maurice Ravel dzisiaj rozpoczynał karierę, być może odnalazłby w tej stylistyce idealne podłoże dla swoich dziwacznych pomysłów, niemniej Ketha zdecydowała się na nieco inny zabieg, dzieląc "#!%16.7" na dwanaście utworów o średniej długości w okolicach jednej minuty, które wybrzmiewają bez choćby sekundowej pauzy, jako spójny koncept. Na żywo można było się jednak przekonać, że poszatkowanie tego materiału w żadnej mierze go nie osłabia, a usilne prośby publiczności, aby zespół obdarzył ją bisem, to najlepszy dowód siły tego występu.
Przypadek Raketkanon jest jeszcze dziwniejszy. Perkusja, potężna, choć banalna gitara, hałaśliwa elektronika i jeszcze bardziej hałaśliwy wokal - na papierze nie może to wyglądać dobrze, na żywo zrównuje publikę z posadzką. Gitarzysta Jef Verbeeck, po którymś z kawałków przeprosił za formę zespołu, twierdząc, że w Warszawie spotkało ich - delikatnie mówiąc - gorące przyjęcie. Kwestią nierozstrzygnięta pozostaje to, czy Belgowie na kacu są szalenie delikatni jak Linda w piosence Świetlików, czy wręcz przeciwnie - ze zdwojoną determinacją ujawnili destrukcyjne zapędy.
Grane było przede wszystkim "RKTKN #2", skąd pochodzą dwa przejawy wybitnego geniuszu - "Florent" oraz "Suzanne", ale występ otworzył utwór idealnie nadający się do tej roli, a jednocześnie ścieżka numer jeden na krążku "RKTKN #1" - "Herman". Pieter-Paul Devos - głos zespołu, którego trzy lata temu można było posłuchać w sopockim SPATiFie pod szyldem Kapitan Korsakov - natychmiast wprowadził się w szaleńczy trans, który przerywał albo po to, aby zapytać, czy ktoś ze zgromadzonych ma przy sobie heroinę, albo dla dobitnego zaznaczenia antypatii dla pracujących w fosie fotografów. Propozycja zamienienia ich na nabierających rozpędu słuchaczy była najdelikatniejszym przejawem jawnej niechęci. Zdarzało się także wymachiwanie butami przed obiektywem czy "przypadkowe" zrzucenie statywu, a ostatecznie to wokalista pokonał barierki i odśpiewał "Pjotr" pomiędzy fanami. Moglibyście pomyśleć, że Devos to niezły buc, ale nie jeżeli widzieliście to wszystko na żywo. Jego charyzmy na miarę Big Lebowskiego trudno nie polubić.
Raketkanon zasługują na tłumy. Ten zespół powinien grać dla tysiąca zahipnotyzowanych osób bezwiednie poddających się flamandzkiemu obłędowi. Mam nadzieję, że taki dzień nadejdzie i wszyscy będziemy z radością wspominać, jak to w kameralnej atmosferze zostaliśmy zmiażdżeni pewnego majowego wieczoru w B90.