Trzy zespoły występujące w ramach wydarzenia Electric Herring - headlinerowy Dead Meadow oraz supportujące go Weedpecker i Red Scalp - udowodniły, że stoner rock (zwłaszcza w Polsce) ma się bardzo dobrze.
Koncert otworzył zespół Red Scalp, który wielu prawdopodobnie kojarzy jako organizator festiwalu Red Smoke w Pleszewie. I choć za samo zrzeszanie wielu młodych zespołów należy im się ogromny szacunek, to nie można pominąć ich własnej twórczości. Koncert w Uchu był dla mnie pierwszą okazją, by zobaczyć ich na żywo i jedyne, czego mogłabym żałować, to fakt, że stało się to dopiero teraz. Panowie odegrali praktycznie całą płytę "Rituals", która już w wersji studyjnej potrafi dać solidnego motywacyjnego kopa, by wybrać się na ich występ. A na żywo? Jeszcze lepiej, bo w połączeniu z rewelacyjną atmosferą, niewyczerpaną energią i efektami wizualnymi wszelkie wrażenia wywołane ich muzyką są spotęgowane. Red Scalp z powodzeniem łączy mocniejsze, stonerowe dźwięki z szamańskimi okrzykami zainspirowanymi rdzenną, północnoamerykańską ludnością. Na uwagę zasługują świetne, ciężkie riffy, przełamane silnym, acz przyjemnym głosem Jędrka Wawrzyniaka. Całość nie była jednak przeładowana mocnymi akcentami - było również sporo melodyjności i ciekawych smaczków, jak chociażby dołączający okazjonalnie piąty muzyk z zapałem przygrywający na tamburynie. W tytułowym "Rituals", składającym się z trzech części, słychać, jak muzycy świetnie bawią się tym, co tworzą, przechodząc z jednej partii do drugiej, czasem zupełnie zmieniając nastrój utworu. Na brzmieniu się nie kończy - na czas hipnotyzujących "Dance on the Sun" i "Tatanka", z silnymi akcentami i zaśpiewkami rodem z indiańskiego plemienia, wokalista przywdział indiański pióropusz. Niby oczywiste nawiązanie do gatunku, ale wciąż oryginalne; na tyle, że to właśnie Red Scalp był największą niespodzianką wieczoru, przynajmniej dla mnie. Pozostaje czekać na kolejne koncerty zespołu i wyczekiwać na kolejne albumy - mam nadzieję, że panowie jeszcze nie raz nas pozytywnie zaskoczą.
Po udanym otwarciu wydarzenia, swoje pięć minut miał Weedpecker. O ile Red Scalp swój czas na scenie wykorzystał znakomicie, to przy drugim zespole miałam pewien niedosyt. Właściwie to trudno się nawet do czegokolwiek przyczepić - rozkładając ich występ na części pierwsze, każdy z członków dobrze odnalazł się w swojej roli, każda partia została dobrze odegrana. Czasami jednak "dobrze" nie wystarcza, zwłaszcza po tak brawurowym rozpoczęciu koncertu przez Red Scalp. Mam wrażenie, że Weedpecker zostało przyćmione przez zespół otwierający; publiczność, żądna kolejnych niespodzianek, mogła ostudzić trochę swój zapał na koncercie drugiej kapeli. Wszystko właściwie było na miejscu: przemieszanie ciężkich, stonerowych riffów z przenoszącą do innej rzeczywistości psychodelią, melodyjne akcenty i rewelacyjne solówki, i gdzieś w oddali wokal przebijający się przez solidną ścianę dźwięku oraz dynamiczną perkusję. Od strony dźwiękowej nie ma na co narzekać, a jednak czegoś mi brakowało w takiej ogólnej atmosferze ich występu. Jeśli spowodowane było to kolejnością prezentowania się zespołów, to chciałabym dać muzykom z Weedpecker kolejną szansę - może w innych okolicznościach byłabym bardziej pod wrażeniem ich występu.
Dead Meadow, jak przystało na headlinera, zgromadził pod sceną najliczniejszą publikę. Tej, tak niecierpliwie wyczekującej głównego zespołu, nie trzeba było długo zachęcać do włączenia się w zabawę. Już podczas pierwszego utworu słuchacze kołysali się pod sceną w muzyczno-psychodelicznym transie. Zespół zresztą nie marnował czasu, szybko rozpoczynając koncert i w całości poświęcając się grze. I choć Dead Meadow nieczęsto zwracał się otwarcie do publiczności w przerwach między utworami, to niewielu zespołom udaje się tak oszczędnymi środkami uzyskać tak świetną atmosferę. "Oszczędność" dotyczy jednak tylko zachowania muzyków (choć i stąd należy wyłączyć najbardziej basistę Steve'a Kille), bo całość była naładowana bezbłędnym graniem i niemożliwym do werbalnego sprecyzowania połączeniem stonerowych inspiracje z psychedelią
oraz z heavy metalowymi akcentami. To dowód na to, że Dead Meadow, mimo długiej bytności na scenie, ma niewyczerpany worek pomysłów na siebie. I choć wyraźnie słyszalne są inspiracje Led Zeppelin, Black Sabbath czy psychodelicznym, kultowym 13th Floor Elevators, to Dead Meadow nie ustaje w muzycznych poszukiwaniach i wciąż potrafi ze swych nawiązań wycisnąć coś świeżego i oryginalnego. Głos wokalisty, Jasona Simona, idealnie wpasowuje się w muzyczną otoczkę; jego wokal staje się kolejnym, nadzwyczajnym instrumentem, nie wybijając się jednocześnie ponad inne źródła dźwięków. Zachwyca jednocześnie prędkością i czułością, z jakimi wydobywa gitarowe brzmienie - Simon doskonale czuje ten instrument i potrafi stworzyć magiczną, gitarową oprawę. Najbardziej jednak zachwycił mnie perkusista, Mark Laughlin, pierwotny członek zespołu, który powrócił do Dead Meadow po długiej nieobecności. To, co wyprawia za perkusyjnym setem jest nie tylko ucztą dla uszu, ale także niesamowitym widowiskiem. Nieustannie podrygiwał i podskakiwał za perkusyjnymi talerzami, angażując się w grę całymi siłami. I wyszło perfekcyjne - to właśnie jego partie podkręcały tempo i nadawały wykonaniom ostrzejszego charakteru. Laughlin swoim graniem i solową partią perkusyjną wysunął się wręcz na pierwszy plan. W całym idealnym połączeniu sił muzyków Dead Meadow brakowało mi trochę silniejszego basu. Słyszalny dobrze na płytach i świetnie je ubarwiający, tu nie przebijał się tak wyraźnie. Chyba, że to po prostu moja wina - oczarowana dynamiką gry Marka Laughlina nie potrafiłam tego wychwycić. Nie przeszkadzało to jednak zbytnio - finalnie Dead Meadow było po prostu zapierające dech w piersiach i oszałamiające. Fantastyczne zgranie dźwięków i wydobycie z instrumentów tego, co najlepsze przenosiło w inną rzeczywistość. To odczucie było dodatkowo silnie potęgowane przez wizualizacje na ścianie - nasycone barwy i obrazy ze świata natury oraz stonowane oświetlenie były rewelacyjną wizualną oprawą do tego, co działo się na scenie. A moment, w którym Dead Meadow zagrali "Sleepy Silver Door" to najwspanialsze muzyczne doznanie tego wieczoru.
Zobaczenie na scenie takich, śmiało można stwierdzić, klasyków jak Dead Meadow było niesamowitym doznaniem. Patrząc po publice, domyślam się, że nie tylko dla mnie. A tych, co wydarzenie przegapili, mogę uspokoić, że zespół jest w rewelacyjnej formie i jeszcze niejedno jest w stanie zdziałać. W oczekiwaniu na kolejny koncert tej kapeli w Polsce, polecam zaspokojenie stoner rockowych potrzeb naszymi rodzimymi zespołami; supportujący główny występ Red Scalp i Weedpecker udowodnili, że jeśli chodzi o ten gatunek muzyczny, to mamy się czym pochwalić.