Mają tu stałe grono fanów i chociaż niemal zawsze przybywają wraz z upałami, granie do pustej sali raczej im nie grozi.
Tradycyjnie ekipa z Filadelfii zabrała ze sobą kompanów. W Trójmieście byli już z Blindead (to "nasi", ale w 2009 roku zjechali z Rosettą kawał Europy), City of Ships oraz z Kings Destroy. Tym razem towarzyszyły im aż dwie kapele, a jako pierwsza wystąpiła nowozelandzka Kerretta w składzie okrojonym do duetu. Budziło to wyraźny dysonans poznawczy - w utworach "The Roar" czy "Sister, Come Home" partie basowe wybijają się na pierwszy plan, ale na scenie zabrakło Williama Watersa, basisty. Jego ścieżki odtworzono z "puszki", ale perkusista Hamish Walker oraz gitarzysta David Holmes zadbali o to, aby personalna niedyspozycja nie przeszkodziła słuchaczom wczuć się w ich post-rockową, nieco patetyczną (w pozytywnym sensie) twórczość. Nie potrzebowali do tego żadnych sztuczek - nie było pytań pokroju: "Jak się bawicie, Gdańsk", nie było oblewania się piwem i żadnych innych zagrań pod publiczkę. Wystarczyła solidna - choć niekoniecznie oryginalna - dawka instrumentalnej, przestrzennej muzyki.
Jeszcze rok temu, po wydaniu albumu "Siberia", North można było opisać podobnymi słowami, ale na "Light the Way" zespół zrobił wyraźny zwrot w kierunku metalu spod znaku Neurosis. Basista Evan Leek dodatkowo przyjął rolę wokalisty, a słuchając jego ociężałego, powolnie wytaczającego się z gardła ryku, zaskakującym wydawało się tylko to, że zdecydował się go użyć dopiero po ponad dziesięciu latach od założenia kapeli. Techniczne problemy z basowym wzmacniaczem nieco zakłócały płynność występu, a kiedy czyjaś twórczość opisywana jest z przedrostkiem "post", to wczucie się w atmosferę stanowi najważniejsze kryterium udanego koncertu. Wybijanie z "transu" przeszkadzało, ale ostatecznie North i tak dało znakomity, przytłaczający brzmieniem (to wbrew pozorom komplement) występ.
Rosetta wyruszyła na kolejną europejską trasę pod pretekstem promowania albumu "A Dead-Ender's Reunion", czyli zbioru remiksów, nagrań demo i tym podobnych. Tego typu materiałom zazwyczaj nie poświęca się dodatkowej promocji i faktycznie setlista nie nawiązywała ściśle do krążka. Najistotniejszą informacją jest to, że było "Wake". Post-metal (czy jak tam wolicie to określać) nie należy do gatunków generujących przeboje i w "Wake" żadnych cech szczególnych kojarzonych z przebojem nie znajdziecie, a jednak jest to utwór, który natychmiast wprowadza w euforię świadków jego odgrywania. Nikogo by nawet nie zdziwiło, gdyby właśnie w tym momencie między spoconą publiczność stłoczoną w Soundrive Stage klubu B90 dwóch hobbitów cisnęło pierścień...
W składzie Rosetty zabrakło Davida Grossmana, basisty i sporadycznie także wokalisty obdarzonego znakomitym, łagodnym głosem. Ostatnimi czasy więcej czasu spędza na treningach jiu-jitsu i wychowywaniu niedawno narodzonej córki, co jest wyraźną stratą dla kapeli, ale nie na tyle, aby wyjść z ich koncertu zawiedzionym. Stosunkowo nowym nabytkiem w składzie jest natomiast Eric Jernigan, członek City of Ships, który okazjonalnie korzystał z mikrofonu. Publiczność odśpiewała mu nawet "Sto lat", ale zdradzę wam sekret... Miałem przyjemność w przeszłości jeździć z Rosettą po Polsce i urodziny Erica zdarzają się wyjątkowo często. Kiedyś byłem nawet członkiem komitetu naprędce organizującego prowizoryczne przyjęcie z tej okazji, ale okazało się, że całe wydarzenie jest jedynie zespołowym żartem, a Eric urodził się na początku kwietnia.
Korzenie Rosetty to hardcore punk oraz działalność związana z hasłem "Do It Yourself”, a jeżeli byliście kiedyś na koncercie na przykład Doom (najbliższa okazja podczas D.I.Y. Hardcore Punk Fest vol. 12 w gdyńskim Uchu, 8 lipca), to musieliście zauważyć, że barierki pod sceną nie są mile widziane. Mike Armine, wokalista Rosetty miał z tym wyraźny problem. Od pierwszego utworu zamiast na scenie, stał na basowym głośniku, żeby jak najbardziej zbliżyć się do słuchaczy. Nieustannie miotał się ze statywem, szukał dogodnej pozycji, aż wreszcie pod koniec zeskoczył do fosy i chociaż wciąż odgradzał go stalowy płot, fizyczna bezpośredniość wzmogła emocje po obydwu stronach. Filozofia Rosetty sprawia, że często grają w maleńkich, technicznie nie najlepiej wyposażonych klubach (organizowałem ich koncert w gdańskim Mechaniku w Gdańsku, więc wiem, o czym piszę), gdzie wciąż absorbują pełną uwagę wszystkich zmysłów, ale nie zawsze jakość dźwięku dorównuje jakości doznań. W B90 obydwie potrzeby zostały należycie zaspokojone i chociaż po wybrzmieniu ostatniego dźwięku konieczne okazało się kupienie nowej koszulki oraz natychmiastowe przebranie się (musicie przyznać, że to zgrabne wytłumaczenie koncertowego zakupoholizmu), nawet kompletne wycieńczenie fizyczne nie mogło odebrać radości z uczestniczenia w tym wydarzeniu.