Opcji na spędzenie upalnego wieczoru było wiele i jak co roku największą popularnością cieszyły się te najbardziej rozreklamowane imprezy. Ale nie zabrakło też tych, którzy zamiast bawić się do piosenek i tak już bombardujących nas ze wszech stron z radiowych odbiorników, woleli wybrać się do gdyńskiego Ucha i posłuchać utworów niezbyt "radiowych", zarówno jeśli chodzi o niebanalne brzmienie jak i długość.
Kolejną edycję imprezy Electric Herring w Uchu otworzył trójmiejski zespół Walrus Alphabet. Zaczęło się od szybkiego wstępu na perkusji, a potem... grupa nie dała znudzić się publiczności przez kolejne pół godziny. Jeśli jesteście zdania, że w Trójmieście brakuje dobrego, ale nie oklepanego rockowego grania, to właśnie temu zespołowi należy się bliżej przyjrzeć. Walrus Alphabet to nie kolejna, rytmicznie grająca kapela, komponująca piosenki łatwo wpadające w ucho. To muzyczny, gitarowy bałagan z wyraźnie rockowymi inspiracjami, choć panowie nie ograniczają się tylko do tego gatunku. Podstawę stanowi jednak gitarowe brzmienie i to ono wychodzi na pierwszy plan. Zarówno bas, jak i gitara elektryczna grają niby osobno swoje muzyczne partie, które w pewnym stopniu zaczynają się idealnie stapiać. Słychać sporo gitarowych efektów, urozmaicających całość i rozwijających się w trakcie grania utworu. Oprócz świetnego, starannie wyważonego grania dodatkowy klimat tworzą świetnie skonstruowane przejścia między szybszymi a wolniejszymi partiami. Jeśli utwór zaczyna się od spokojniejszych riffów, możemy mieć niemal pewność, że w ciągu kolejnych kilku minut przeewoluuje on jeszcze kilka razy, w różnym tempie i różnej dynamice. Przy tym nie jest to przekombinowany zlepek niepasujących do siebie fragmentów, ale misternie skomponowany kawałek. Wokalu jest niewiele, ale też niewiele go trzeba do podsycenia atmosfery; przy tych wszystkich bogatych instrumentalnych warstwach i tak zapomina się, że na scenie jest zaledwie trójka muzyków.
Lonker See zagrało w Uchu zaledwie dwa i pół miesiąca wcześniej, otwierając koncert premierą swojej płyty "Split Image". A trójmiejską publiczność tak oczarowali, że w niedługim czasie pojawili się znowu, w tym samym miejscu; tym razem grając bezpośrednio przed Föllakzoid. Sama byłam pod wrażeniem ich poprzedniego występu, ale jednocześnie nie podejrzewałam, że w ciągu tych kilku tygodni mogliby tak dojrzeć. Wyglądało to, jakby w tym krótkim czasie grupa nabrała przynajmniej kilkuletniego doświadczenia - zdecydowanie pewniej czuli się na scenie i grali, jakby mieli za sobą już setki koncertów. Zaczęło się od akcentów gitarowych Bartosza "Boro" Borowskiego, do których wkrótce dołączali pozostali członkowie Lonker See - Joanna Kucharska na basie, Tomek Gadecki na saksofonie i Michał Gos na perkusji - wspólnie tworząc wspaniałą, wielowarstwową kompozycję, która zahipnotyzowała słuchaczy i skierowała ich bliżej sceny. Chwilę później całość nabrała takiego rozpędu, że trudno było próbować dociekać, co się właściwie dzieje - pozostało po prostu chłonąć cudowną mieszaninę dźwięków i poddawać się atmosferze. Lonker See grało zdecydowanie ostrzej i bardziej energicznie niż poprzednim razem, choć nie zabrakło również spokojniejszych momentów. Kiedy plątanina wszystkich instrumentów nieco cichła, na pierwszy plan wysuwał się jeden z muzyków, po czym znów włączali się pozostali członkowie, a tempo ponownie rosło i zwalało z nóg. Koncert prawie całkiem instrumentalny na chwilę przełamał krótki wokalny fragment w wykonaniu Joanny Kucharskiej, a użycie dzwoneczków i innych muzycznych ozdobników dodało całości odrobiny szamańskiego nastroju. Lonker See całkowicie zaskarbiło sobie sympatię publiki, bo po ich półgodzinnej muzycznej podróży zewsząd dało się słychać zdumione głosy: "Ale to było dobre!". Nie można się nie zgodzić.
Po Lonker See pałeczkę przejął długo wyczekiwany, chilijski krautrockowy band Föllakzoid, który od pierwszych dźwięków wprawił publiczność w stan muzycznego transu. Do otwierającego utwór połączenia gitary i sampli dołączyła perkusja, wspólnie tworząc hipnotyczne, powtarzające się muzyczne sekwencje. Gdy publika już na dobre "odpłynęła" w fascynującą muzyczną podróż, do utworu dodano wokal - spokojny, oszczędny, nie zabierający pierwszeństwa dźwiękom instrumentów. Barwa głosu i sposób śpiewania wokalisty Föllakzoid skojarzył mi się w pierwszej chwili z legendarnym Ianem Curtisem, zwłaszcza w utworze "9". Zespół wyraźnie stawia na muzyczny minimalizm - choć nie brakuje tu również psychodelicznych inspiracji, to całość jest nieprzekombinowana, oparta na połączeniu prostych, pulsujących, powtarzających się dźwięków. Nawet niektóre riffy między poszczególnymi piosenkami nie różnią się między sobą zbytnio i często bazują na podobnych schematach, ale za sprawą drobnych zmian utwór nabiera zupełnie innego brzmienia i wymiaru.
Kawałek, który chyba najbardziej zaczarował publikę, to "Electric" - dominujące przez cały utwór, powtarzalne gitarowe akcenty łączyły się kolejno z pozostałymi warstwami, wprowadzając słuchaczy w pewien stan muzycznego otępienia, z którego gwałtownie wyrwało ich... szybkie zakończenie i zejście zespołu ze sceny. Föllakzoid przerwał występ po odegraniu zaledwie trzech-czterech utworów. Faktem jest, że przeciętny kawałek to nie standardowe trzy minuty, tylko kompozycja rozciągająca się na osiem lub więcej minut, niemniej tak relatywnie krótki koncert - długością równy szybkim, półgodzinnym występom wcześniejszych zespołów - pozostawił duży niedosyt. Föllakzoid usłuchał głosu fanów i wyszedł na bis, wykonując chyba najszybszy utwór podczas występu - "Trees" - którego chwytliwy początkowy motyw, przewijający się przez cały kawałek, budzi skojarzenia ze słynnym "Paranoid" Black Sabbath. Rozwija się natomiast w innym kierunku, gdzie bliska wręcz bluesowemu brzmieniu gitara przebija się przez rytmiczne pulsowanie dźwięków i głęboki, niski wokal. Dla mnie to właśnie "Trees" był najlepszym momentem w występie Föllakzoid, ale... to wciąż za mało. Po wykonaniu tego utworu zespół tym razem na dobre zakończył koncert.
Zapowiadało się rewelacyjnie i gdyby Föllakzoid zdecydował się na zagranie chociażby jeszcze ze dwóch utworów, to uznałabym to za najlepszy popis tego wieczoru. Jednak biorąc pod uwagę długość koncertu, znacznie poniżej moich oczekiwań, po ich występie odczuwałam spory zawód; zbyt duży, żebym zapamiętała ich jako tych, którzy zrobili na mnie największe wrażenie. Zresztą, biorąc pod uwagę całokształt: wytworzoną atmosferę, profesjonalizm i zwalające z nóg granie, mogę z całą pewnością uznać, że ten wieczór należał do Lonker See, któremu udało się przebić niecierpliwie wyczekiwanych muzyków z Chile. Föllakzoid, macie ostrą konkurencję!