Rodzinna atmosfera wyraźnie udzieliła się po obydwu stronach barierek, a Matt Heafy uznał, że na tej trasie lepszej publiczności dotąd nie miał (wierzmy, że nie mówi tego na każdym koncercie).
Trivium podjęło odważną decyzję o graniu bez innych zespołów w programie, przez co koncert zaczął się dopiero chwilę przed dwudziestą pierwszą. Długo nie trzeba było jednak czekać, by przekonać się, że akurat w tym przypadku publice nie trzeba rozgrzewki. Wystarczyły pierwsze dźwięki "Strife" i cała sala zaczęła falować niczym jeden wielki, rozszalały organizm. Kiedy natomiast Heafy odezwał się przyzwoitą polszczyzną (mniej więcej na poziomie Magneto w "X-Men: Apocalypse"), tłum bezwiednie poddał się sile jego charyzmy. Trzeba zresztą mu oddać, że jest wybitnym konferansjerem - naturalnością, pewnością siebie i szczerością mógłby obdarzyć połowę zespołów, jakie widziałem an żywo, a i tak wciąż byłby w swoim fachu jednym z najlepszych.
Od premiery "Silence in the Snow" - ostatniego albumu Trivium - minął już niemal rok, więc na tej trasie zespół nie skupiał się na ogrywaniu świeżego materiału (pojawiły się bodajże tylko dwa utwory - "Dead and Gone" oraz przebojowe "Until The World Goes Cold"), lecz na prezentowaniu przekroju całej twórczości. Nie będę ukrywał, że z mojej perspektywy wpłynęło to wyłącznie korzystnie na odbiór koncertu, ponieważ inspirowany klasycznym heavy metalem krążek kompletnie do mnie nie trafił. Jako drugi odegrano utwór "Rain", czyli szlagier z obchodzącego w tym roku jedenastolecie "Ascendancy". Do tego wydawnictwa mam z kolei szczególny sentyment - kiedy się ukazało, w Polsce nikt jeszcze o Trivium nie słyszał, a ja akurat pracowałem w irlandzkiej fabryce maszyn do dojenia krów i w przerwach zaczytywałem się w czasopiśmie Kerrang!, które wręcz nachalnie promowało twórczość Heafy'ego i spółki. W setliście były jeszcze "Like Light to the Flies", "The Deceived" i oczywiście "Pull Harder on the Strings of Your Martyr" (bez niego kapela z Orlando nie zostałaby wypuszczona z klubu). Co najważniejsze, żaden z tych utworów nie zestarzał się, nadal brzmią fenomenalnie i wymuszają na słuchaczach pogo, mosh pit, headbanging i cały ten zestaw metalowych kroków tanecznych.
Ochrona B90 miała pełne ręce roboty. Nikomu krzywda się nie działa, ale od dawna nie widziałem tylu "surferów" - ledwo jedna osoba zeszła z rąk tłumu do fosy, już na horyzoncie pojawiała się kolejna. Znakomicie spisała się także ekipa zespołu - gdzieś z boku sceny wychwytywano osoby, którym ochroniarze przekazywali butelki z wodą, a nawet jednego z fanów w porę wyniesiono z pierwszego rzędu, bo jeszcze moment, a osunąłby się na ziemię pozbawiony przytomności. Na bis Heafy ponownie udowodnił, że wie, jak przemawiać do publiczności. Kiedy poprosił, żeby wszyscy usiedli, nikogo nie trzeba było tego powtarzać. Komendą do powstania było natomiast wykrzyknięcie: "In Waves" i tym utworem zakończyło się pierwsze trójmiejskie spotkanie z Trivium.
Na koniec czuję się zobowiązany, żeby znaleźć dziurę w całym. Matt Heafy jest ode mnie młodszy o dokładnie pięć dni - gdy wydawał "Ascendancy", miałem poczucie, że jest to album stworzony dla mnie i przyswoiłem go w naturalny sposób. Ponad dziesięć lat później mam natomiast wrażenie, że Trivium wciąż tworzy przede wszystkim dla ludzi na etapie końcówki liceum (to zresztą potwierdza średnia wieku na wczorajszym koncercie) i ze skrajnie subiektywnej perspektywy trudno czuć do nich przywiązanie na lata, z jakimi przechodzi się przez kolejne punkty w dyskografii Slayer czy Venom. To żaden zarzut i nie próba zdewaluowania technicznych czy kompozytorskich zdolności muzyków Trivium, wyłącznie spostrzeżenie, że dla pewnej grupy odbiorców metalu ich pomysł na muzykę stracił na atrakcyjności. W B90 nie było jednak osób przypadkowych, a ilość wznoszonych okrzyków i wymachujących pięści jednoznacznie dowodzi, że nikt nie mógł poczuć się zawiedziony.