Smoke Over Dock okazał się być kameralnym przeglądem europejskiej muzyki stonerowej/psychodelicznej. Sześć zespołów z sześciu państw, niby zbliżona stylistyka, a jednak w każdym z przypadków zupełnie inne podejście, dzięki czemu publiczność nie musiała obawiać się przeładowania programu kopiami kolejnych kopii. Prawdopodobnie poza Earthship, które w Trójmieście już występowało, oraz lokalnym Sautrus reszta grup uchodzi w Polsce za anonimowe, ale na szczęście znalazło się wąskie grono słuchaczy nastawionych na poszukiwania.
Trudne zadanie rozpoczęcia imprezy punktualnie o godzinie 18.30 przypadło szwedzkiemu The Orange Revival. Zespół tymczasowo występuje bez perkusisty, co dało się odczuć. Spośród całej szóstki właśnie ta ekipa najmocniej zakotwiczona jest w amerykańskim, psychodelicznym rocku z końca lat 60., a użycie automatu zamiast żywego bębniarza wyraźnie utrudniało im inwokację ducha minionej epoki. Muzycy wyraźnie nie grali na sto procent swoich możliwości i chociaż okazjonalnie zatracali siebie samych oraz słuchaczy w transowym rytmie (zwłaszcza w utworze "Speed"), to zdecydowana większość setu była senna czy wręcz nieśmiała. Być może spowodowane było to także tym, że o tak wczesnej porze po sceną było jeszcze bardzo niewiele osób.
Mondo Naif znalazło skuteczną receptę na zwiększenie frekwencji - wystarczyło kilka głośniejszych dźwięków, a publiczność korzystająca z jednego z nielicznych ciepłych, sierpniowych wieczorów chętniej przekraczała próg B90. Zaczęli od drugiego utworu z wydanego w zeszłym roku debiutanckiego albumu - "Aquilone" (choć niestety w wersji bez wykorzystanego w studiu saksofonu). Tyle wystarczyło, aby włoskie power trio nie musiało dłużej zabiegać o uwagę. Ich melodyjne wydanie stoner rocka błyskawicznie dosiadło karków słuchaczy i przymusiło je do wyginania się w takt wygrywany przez perkusistę. Stoner w języku polskim zdecydowanie nie sprawdza się i być może w swojej ojczyźnie Mondo Naif również spotykają się z krytyką, ale z perspektywy polskiego odbiorcy teksty wyśpiewywane po włosku dodały egzotycznego smaku, który stanowił największą zaletę tego występu. Teksty oraz zagrane na samym końcu, długie, przechodzące w bezkształtny hałas "Belfagor".
Po przesłuchaniu samych albumów, najbardziej czekałem na koncert brytyjskiego Taman Shud (ich "Viper Smoke" recenzowałem kilka tygodni temu TUTAJ). To kapela, która do charakteru Smoke Over Dock podeszła w sposób najdziwniejszy, idealnie zdefiniowany przez nią samą w tekście utworu "The Hex Inverted": I Put a 666 in the 60s. Z jednej strony hipisowskie odniesienia są oczywiste, z drugiej otacza je tajemnicza aura i jad okultystycznych rytuałów. Przypomina to nieco atmosferę filmu "Kryjówka Białego Węża" Kena Russella, gdzie żart przeplata się z powagą chtonicznego świata. Na zdjęciach bezwzględnie najbardziej niepozorni, o wizerunku w stylu stereotypowego studenta politechniki. Na scenie zło w najczystszej postaci, które do tego stopnia brzydzi się ciszą, że pomiędzy kolejnymi kompozycjami wstawia pisk brutalnie przesterowanych gitar. Taman Shud pochłonęło mnie bezkrytycznie, ale kiedy rozejrzałem się po sali, napotkałem sporo zaskoczonych wyrazów twarzy. Tego rodzaju zarzynanie instrumentów najwyraźniej wymaga bardzo specyficznej wrażliwości.
Drugą połowę imprezy otworzył zespół z Polski i mimo że prastara tradycja nakazuje gospodarzom przyjąć niewdzięczną rolę "lokalnego supportu", w tym wypadku mieliśmy do czynienia raczej z czymś, co w dziennikarskiej nomenklaturze określane jest mianem "gwiazdy wieczoru". To oczywiste, że większość ludzi przyszła właśnie na Sautrus, w końcu występowali u siebie, ale znacznie ważniejsze jest to, że trójmiejska ekipa rzeczywiście była jednym z najciekawszych punktów programu. Zachwycałem się nimi już w tekście opublikowanym w Soundrive Stage (TUTAJ) oraz w relacji z koncertu w surowej przestrzeni WL4 (TUTAJ), ale to właśnie duża scena B90 umożliwiła im zaprezentowanie pełni swojego potencjału. Nie będę powtarzał zdań o podobieństwach do Black Sabbath, ale raz jeszcze podkreślę, że jest to rozwinięcie stylu Sabbs w innym kierunku. Przypomina nieco "Obcego", nad którym pracuje Neill Blomkamp, czyli postawienie wyraźnej granicy tam, gdzie seria była u szczytu, a następnie stworzenie dla niej alternatywnej kontynuacji z pominięciem całej reszty. Sautrus jest już po pierwszej europejskiej trasie, gdyby była ostatnią, przyniosłoby to wielkie straty dla fanów stonera/doom metalu na całym globie.
Album "Unmountable Stairs" przysporzył Witchrider pseudonimu "austriackie Queens of the Stone Age", ale na żywo okazali się ciążyć bardziej ku grunge'owi spod znaku Alice in Chains. Gdańska publiczność miała okazję wysłuchać kilku premierowych utworów, a nawet uczestniczyć w nagraniu teledysku, czym sam zespół był wyraźnie poddenerwowany. Całość wypadła jednak po prostu poprawnie. Zabrakło najmocniejszego punktu albumu, czyli utworu "Ocd", ale znalazło się miejsce dla bardzo marnego humoru w testosteronowej odsłonie. Sądzę, że wokalistę Witchrider spotkałaby przykra niespodzianka, bo zapowiadanie utworu jako lubrykanta (cytat dosłowny pozwolę sobie pominąć) mogłoby wywołać u pań wręcz odwrotną reakcję od oczekiwanej. Najlepiej sprawdził się natomiast ostatni kawałek - "Black", gdzie fascynacja Joshem Hommem była wyraźna, lecz daleka od banalnej kopii.
Na sam koniec Earthship przygotowało piekło dla fotografów. W całym klubie zrobiło się ciemno, tylko kilka świateł zarysowywało sylwetki owianych dymem postaci i chociaż trzeba było się trochę nagimnastykować z aparatem - jak możecie sprawdzić w galerii poniżej - to atmosfera koncertu była doskonała. Riffy niemieckiej kapeli ważyły bez porównania więcej niż wszystkich poprzednich, a ich styl - zwłaszcza po dodaniu drugiego gitarzysty - wyraźniej skierował się ku post-metalowemu graniu, nie pozostawiając niemal żadnych śladów po dawnych, stonerowych wpływach. Earthship, Sautrus oraz Taman Shud najwięcej wycisnęli zarówno z siebie, z instrumentów, ale także z publiczności, niemniej Smoke Over Dock jako całość okazało się świetnym miejscem do odkrywania nowej muzyki na żywo, której w innych okolicznościach raczej nie usłyszelibyśmy w Polsce.