Trudno zdemaskować klucz tego miszmaszu, ale kiedy siedzi się pośród ceglastych pozostałości po dawnej fabryce i nasiąka się jej drugim, być może nawet bardziej intensywnym życiem, w końcu staje się jasne, że głównym bohaterem jest tutaj miejsce, a postacie przewijające się przez scenę nie potrzebują ściślejszego klucza selekcji niż znajdujące się w nazwie festiwalu "off".
Wrażenie było dla mnie tym intensywniejsze, że nigdy wcześniej w mieście Łódź nie byłem. Okazało się, że na światłach stoi się tutaj pół dnia, bloki oraz kamienice wszelkich rozmiarów przetasowane są ze sobą bez jakiejkolwiek konsekwentności, a ogromny fragment Piotrkowskiej funkcjonuje tak długo i tak intensywnie, że gdańskie nocne życie może mu wyłącznie pozazdrościć. Każdy mieszkaniec Trójmiasta wie, jakiej muzyki na żywo można spodziewać się w okolicach Długiego Targu - w najlepszym przypadku Voo Voo, ale częściej okolice radiowej, bezkształtnej papki. Stworzenie dwudniowego wydarzenia z ponad trzydziestoma interesującymi wykonawcami w rozpisce tuż obok modnych knajp, na najbardziej ruchliwej ulicy jednego z największych miast Polski to sukces, którego pragnęłaby niejedna europejska metropolia, ale jej władzom brak odwagi, by podjąć ryzyko. Wiele przypadkowych osób spoglądało do wnętrza ogrodzonego terenu przez szpary w płocie, niektórzy próbowali dostać się do środka i chociaż większość rezygnowała z zakupy stosunkowo tanich biletów (w porównaniu z wieloma innymi festiwalami), to jeżeli przynajmniej jedna osoba "z ulicy" dała się przekonać, Domoffonowi można przypisać także działalność "edukacyjną".
Poza tłumem młodzieży żyjącej od festiwalu do festiwalu, wyraźnie dominowały dwie charakterystyczne grupy - panowie w średnim wieku pokryci od stóp do głów tatuażami oraz zwolennicy czarnych odzień, często w koszulkach z Castle Party lub podobnych wydarzeń. Byli to odpowiednio fani Wire oraz Zola Jesus, czyli projektów, które można by uznać za swoiste "gwiazdy", gdyby taka nomenklatura mogła obowiązywać przy wydarzeniach pokroju Domoffonu. Nie było niespodzianki i to właśnie występy tych dwóch zespołów okazały się najmocniejszymi punktami imprezy. Pierwszego dnia starsi panowie z Londynu udowodnili, że młodość jest przereklamowana i wiele grup, których członkowie mogliby być wnukami Colina Newmana, spędza za dużo czasu na kreowaniu wizerunku i za mało na przekazywaniu treści, faktycznych emocji posiadających potencjał do poruszania słuchaczy. Wire pokazało tę moc szczególnie w zamykającym set "Harpooned" - utworze z zeszłorocznego wydawnictwa, który jest zarazem jednym z najdłuższych w dorobku grupy i wyraźnie wzbogaca ich charakterystyczną, post-punkową stylistykę o elementy post-rockowe. Bisu nie było, ale trudno o lepszy finałowy utwór w dyskografii Brytyjczyków. Ciąg dalszy rozgrywał się natomiast przy stoisku z płytami, gdzie kilka podekscytowanych osób szeptało o rychłym nadejściu Newmana i składaniu podpisów. Nigdy nie zbierałem bazgrołów na okładkach, ale okazało się, że fani Wire są także ich sztabem marketingowym. Zewsząd padały głosy, jakoby albumy w takiej cenie były "jak za darmo", więc do Gdańska wróciłem z trzema.
Nika Danilova, czyli Zola Jesus, poszła o krok dalej. Na co komu uściśnięcie dłoni i nazwisko szpecące grafikę okładki, kiedy można posłuchać jednej z ulubionych wokalistek śpiewającej z odległości metra? Tak się stało w finałowych momentach występu, kiedy drobna, przypominająca filmową Sadako artystka zeszła ze sceny, przekroczyła barierki i na bosaka przemierzyła niemal cały teren festiwalu. Zanim do tego doszło, set otworzył utwór tytułowy z albumu "Taiga" - swoiste intro idealnie oddające dwoistą naturę Zola Jesus. Najpierw silny głos zmierzył się z potężnym basem i samplowanymi chórkami w powolnej, nastrojowej melodii; a chwilę później Nika szaleńczo wiła się po scenie, odgrywając scenę z nieistniejącego azjatyckiego horroru. Słuchając kolejnego kawałka ("Dangerous Days"), można by się zastanawiać, dlaczego właściwie Zola Jesus spotkała się z aż tak dużym zainteresowaniem ze strony odbiorców muzyki dark independent (termin nieformalny, ale mam na myśli wszystko to, co przewija się przez festiwal Castle Party). Każdy dźwięk tej kompozycji zdaje się być skierowany raczej do słuchaczy Florence Welch czy Lykke Li. Najwyraźniej jednak emanacja czarnego serca Danilovej jest na tyle intensywna, że zawiera jakieś niemożliwe do wyjaśnienia porozumienie z ludźmi o podobnym usposobieniu. "Night", "Vessel", "Sea Talk" - nie zabrakło żadnego z obowiązkowych utworów, nie zabrakło jednego z najdziwniej wykorzystanych puzonów we współczesnej muzyce, nie zabrakło niemego kontaktu z publicznością. Usilnie szukając jakichkolwiek słów krytyki, mogę przyczepić się tylko jednego - tym razem nie było płyt w sklepiku... To mój trzeci raz w Polsce. Dopiero trzeci - powiedziała Zola ze sceny i ja się z nią zgadzam, powinna tu zaglądać zdecydowanie częściej.
Siłą drugiego dnia imprezy były przede wszystkim kobiety. Tuż przed Zola Jesus wystąpiło Chicks on Speed, które niespodziewanie skurczyło się do zaledwie jednej osoby. Zdezorientowana publiczność mniej więcej w połowie koncertu nie wytrzymała i komuś wyrwało się pytanie o resztę członkiń grupy. Melissa Logan tłumaczyła, że wszystkie aktualnie skupiają się na pisaniu doktoratów, trochę niepotrzebnie wdając się w dyskusję z fanami. Wyraźnie nie każdemu spodobało się korzystanie z nazwy, za którą stała mocno odmieniona muzyka od tej, którą można usłyszeć na albumach. Jeżeli jednak słuchacz potrafił dostroić się do electroclashowego, humorystycznego feminizmu Logan, skecz w jej wykonaniu mógł dostarczyć dużej dawki czystej, nieco absurdalnej rozrywki. Do podobnej tematyki, ale w nieco poważniejszy sposób wcześniej podeszło U.S. Girls. Kilka skocznych piosenek i przebieranki na scenie nie zapowiadały niczego ponad taneczną, poprawną, elektroniczną muzykę, ale wplecenie do setu wyznań ofiar gwałtów, a także posępne utwory pokroju "Red Comes In Many Shades" i rewelacyjnego "Woman's Work" w końcówce zmieniły oblicze występu, dodając mu ciężaru równościowego przekazu.
Na kompletnie przeciwnym krańcu tych występów znalazł się (choć sądząc po reakcjach publiczności, chyba tylko dla mnie) Omar Souleyman. To zaskakujące, że człowiek od występów na syryjskich weselach nagle stał się gwiazdą europejskiej alternatywy i bardzo chciałbym zobaczyć analogiczną sytuację z zespołem Akcent występującym na Primaverze. W moim odczuciu jest to "muzyka" całkowicie pozbawiona charakteru, kilka prostych bitów, trochę egzotycznych dźwięków i sporadycznie podśpiewujący Omar, który przede wszystkim przechadzał się po scenie, klaskał i rzucał przeciągłym: "Yeah". Mam wrażenie, że doszło tu do podobnej sytuacji, jak w filmie "Galaxy Quest", gdzie ekipa starego serialu science-fiction żyła z krążenia po przeróżnych konwentach, wciąż wczuwając się w ekranowe role, nie rozumiejąc, że przez odbiorców traktowana jest jako żart, kicz typu "tak złe, że aż dobre" i chociaż w wersji filmowej takie przedsięwzięcia wyjątkowo lubię, muzycznie było to nie do zniesienia.
Druga edycja Domoffonu rozrosła się do dwóch dni i do koncertów od godziny czternastej do siódmej rano. To naturalny kierunek dla większości festiwali, ale mam wrażenie, że w tym przypadku znacznie lepsze byłoby zatrzymanie się, tworzenie imprezy niszowej, która niekoniecznie przyciąga tysiące osób, lecz kilkaset naprawdę zainteresowanych muzyką. Nie ma sensu robić kolejnego Offa, magia tej imprezy to zachwycający krajobraz, brak toi toiów, mała księgarnia, gdzie można kupić album o Pop Arcie za pół darmo i bliskość miasta zamiast pola czy parku gdzieś na uboczu. Mamy w Polsce mnóstwo imprez, gdzie można posłuchać światowej czołówki dowolnego gatunku, ale niewiele rozgrywających się w tak wspaniałej przestrzeni.
zdjęcia: Edyta Krzyżanowska