Obraz artykułu Onslaught

Onslaught

Jeśli na koncert do Trójmiasta przyjeżdża weteran thrash metalowej sceny, to jest to wydarzenie, które nie powinno umknąć żadnemu fanowi ciężkich brzmień.

Jeśli dodatkowo na trasie koncertowej ciągnie za sobą trzy rewelacyjne kapele, to tym bardziej nie wypada tego przegapić. Część metalowej publiki trafnie stwierdziła, że żadna inna impreza w ostatni piątkowy wieczór nie mogła się równać temu, co działo się w B90.

Pierwsze, co uderzało po wejściu do klubu, to dość niska, jak na takie wydarzenie, frekwencja. Z czasem jednak pojawiało się coraz więcej ludzi spragnionych dobrego grania, a w tym z pewnością pomógł zespół otwierający koncert. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pochodzący z Bejrutu Blaakyum to największa niespodzianka imprezy. Ostro zaczęli, ale zamiast bez ustanku podkręcać tempo, potrafili nim zaskakująco dyrygować, dając publice czas zarówno na szaleństwo pod sceną, jak i na chwilę oddechu i wsłuchanie się w melodię. A tej, mimo cięższego repertuaru, nie brakowało. I tak, po dwóch szybszych utworach, kolejny rozpoczął się od kojarzących się bardziej z plemienną muzyką uderzeń w bęben, który w niektórych utworach wychodził wręcz na pierwszy plan lub też stawał się głównym podkładem dla granej solówki. Takie zabiegi sprawiły, że Blaakyum był najbardziej wyróżniającą się grupą, jeśli chodzi o styl - przemycanie różnorodnych wstawek i motywów kultury wschodniej zainteresowało publikę, która od pierwszego ich utwóru do końca ich występu zwiększyła się kilkukrotnie. Zresztą, takimi kawałkami jak "I Am Who I Am", "The Religion of Peace", "Freedom Denied" czy "Riot Against Riot" nie trudno zyskać przychylność słuchaczy. Sama tematyka podejmowana przez zespół w utworach jest jak najbardziej aktualna - zespół przyjął na siebie misję muzycznego uświadamiania o tragicznych skutkach wojen religijnych, a pomiędzy utworami wokalista robił krótkie przemówienia na temat obecnej sytuacji na Wschodzie. Tym samym, mam nadzieję, że za jakiś czas Blaakyum będzie grało na największych scenach muzycznych jako główna gwiazda - zarówno za przekaz, jak i za oprawę muzyczną, zdecydowanie się im to należy.

Po chwili przerwy na scenę wkroczyła francuska grupa No Return. Zaczęło się od miażdżących riffów i większość występu przebiegła w podobnym, mocnym klimacie. I choć zespół co jakiś czas starał się zwolnić, wygrywając wolną melodię, to atmosfera była wyraźnie cięższa niż podczas poprzedniego koncertu. No Return będzie niedługo świętowało swoje trzydziestolecie, więc, przy dwunastu wydanych dotąd albumach, mają sporo dobrego materiału do zaprezentowania. Patrząc jednak na zmiany w składzie, widać, że w ciągu ostatnich 3 lat wymieniła się ponad połowa składu. Na szczęście, oglądając występ nie ma się wrażenia, że jest to zlepek przypadkowych osób pod jednym szyldem, a wokalista Mick Caesare doskonale radzi sobie z wykonywaniem utworów, które zostały napisane jeszcze przed jego dołączeniem. Grupa potrafiła skutecznie utrzymać wysoką atmosferę i rozgrzać fanów przed koncertem headlinera. Zagrali m.in. "Inquisitive Hegemony", "Submission Falls", "Paint Your World" czy "Vision of Decadence", skutecznie zdobywając przychylność widowni nie tylko muzyką, ale też świetnym kontaktem ze stojącą pod sceną grupą. Ekspresyjny wokalista nawet czasem podczas wykonywania utworu zwracał się bezpośrednio do któregoś z fanów, wskazując na niego palcem i nie urywając kontaktu wzrokowego. I choć pod kątem repertuaru nie zrobili na mnie takiego wrażenia jak pierwszy zespół, a w porównaniu ze wszystkimi prezentującymi się tego wieczoru kapelami ich występ był dość zwyczajny, to wciąż był to kawał dobrego death i trash metalu.

Zdjęcie z koncertu w B90. Onslaught, gitarzysta na scenie.

Po napięciu przed występem trzeciego zespołu można było wywnioskować, że Mors Principium Est jest, oprócz Onslaught, najbardziej wyczekiwaną kapelą tego wieczoru. Do ich pojawienia się publika jeszcze bardziej się powiększyła, a ze strony widowni dało się słychać skandowanie z prośbami o poszczególne utwory. Koncert otworzyły wPoysokie tony melodii, wprowadzającej atmosferę niepokoju, po czym z instrumentów wybuchły wściekłe dźwięki. Przy pierwszym utworze miałam wrażenie paru niedociągnięć (m.in. wokal był niedostatecznie podkręcony, przez co ginął w ferworze zarzynanych instrumentów, ale na szczęście wszystko zostało niedługo później wyrównane. W "I Will Return" Ville Viljanen dał popis świetnego wokalu, a dalej było już tylko lepiej. Nie sposób było zwrócić też uwagi na szaleńczo nawalającego w talerze perkusistę, Mikko Sipola. Właściwie każdy z muzyków dał popis swoich zdolności, więc nie brakowało niczego: rozsadzających bębenki uszne riffów, rewelacyjnych solówek i dynamicznej perkusji, okraszonych mocnym growlem, co słychać było między innymi w "Pressure", "Life In Black", "Monster In Me", "Finality" czy "Pure" (i choć nie jest to mój ulubiony kawałek Mors Principium Est ze względu na melodyjną wstawkę z kobiecym głosem, która w tym utworze, niestety, brzmi dla mnie nieco banalnie, to cała reszta składajaca się na to nagranie jest godna podziwu). Zespół ma silną setlistę, duże doświadczenie w występach, świetnych muzyków i sporo energii, co przekłada się na rewelacyjne występy.

Wreszcie, długo wyczekiwany brytyjski Onslaught zdecydowanie nie zawiódł jako główny zespół piątkowej imprezy. Kto wychował się na kultowym już albumie „The Force” nie powinien był odpuścić sobie tego wydarzenia; tym bardziej, że cała obecna trasa koncertowa Onslaught zaplanowana została jako świętowanie trzydziestolecia od momentu, kiedy „The Force” zatrzęsło trashmetalowym rynkiem. Onslaught zdecydował się wykonać w całości wszystkie utwory ze swojego legendarnego wydawnictwa, czym udowodnił, że mimo upływu lat i zmian na rynku muzycznym płyta ani trochę się nie zestarzała. Miniony czas zdaje się również nie mieć żadnego wpływu na zdolności muzyczne długoletnich członków zespołu: Sy Keeler zasługuje na miano najlepszego wokalisty tego wieczoru, a Nige Rockett swoją grą mógłby zawstydzić wielu młodszych kolegów po fachu. Od reaktywacji w 2005 roku skład zespołu zmieniał się kilkukrotnie, przy czym najnowsi członkowie mają dość krótki staż w grupie. Niemniej jednak udowodnili, że świetnie się wpasowują w zespół i swoimi zdolnościami nie odstają od weteranów muzycznej sceny. Warto tu zwrócic uwagę przede wszystkimi na młodego, nowo rekrutowanego Iain GT Davies'a, który momentami swoją grą zmuszał publikę do skupienia całej uwagi właśnie na nim. Wykonanie wszystkich kawałków z płyty „The Force” nie zaspokoiłoby jednak całkowicie apetytu fanów szalejących pod sceną, czego na szczęście domyślił się Onslaught, i przygotował dla fanów jeszcze kilka muzycznych niespodzianek, m.in. „Killing Peace”, „Power From Hell” czy utwór, którego domagało się wielu fanów od początku koncertu: „66'Fuckin'6”. Po wszystkim Onslaught jeszcze raz pojawił się na scenie, wykonując bisowy kawałek i sprawiając, że jeszcze na długo będzie się pamiętać ten występ: mowa tu zarówno o nieustającym pisku w uszach jak i niezapomnianych wrażeniach.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce