Jednocześnie był to prztyczek w nos dla malkontentów niezadowolonych z cen biletów - brytyjski doom metalowy zespół Conan można było zobaczyć zupełnie za darmo. Braku opłaty nie należy tu bynajmniej utożsamiać z wątpliwej jakości rozrywką; przeciwnie, za taki koncert można byłoby zostawić bez żalu ładną sumkę.
Koncert otworzył trójmiejski zespół Hellvoid, od jakiegoś czasu dość intensywnie promujący swoje nagrania na pomorskiej scenie muzycznej. Zdążyli już wytworzyć lokalną bazę fanów podążających za nimi z występu na występ. Hellvoid potrafi przyciągnąć uwagę świeżym i ciekawym pomysłem na siebie - członkowie konsekwentnie realizują swój projekt, w którym dźwięk, inspirowany gatunkami od stonera poprzez hard rockowe brzmienia aż po doom i heavymetal, oparty jest przede wszystkim na dwóch basach. Dla tych, którzy nie bardzo wyobrażają sobie, jak to w istocie może działać, polecam przesłuchać ich nagrania - już po pierwszym szybko zapomina się o braku gitary solowej, a po kilku wydaje się zupełnie zbędna. Hellvoid udowodnił, że przy odpowiednim wykorzystaniu basów można nie tylko z powodzeniem zastąpić gitarę, ale też przypomnieć jak (niesłusznie) niedocenianym instrumentem jest właśnie bas. Tylko, żeby to zrobić, trzeba naprawdę umieć grać - muzycy z Hellvoid zdali ten egzamin celująco.
Ostatnim razem miałam okazję oglądać ich na Dreadfest kilka miesięcy wcześniej. O ile już wtedy udało im się przyćmić resztę występujących zespołów, o tyle teraz można było zauważyć, że scenicznie dojrzeli - czują się pewniej i mimo krótkiej historii na trójmiejskiej scenie, brzmią profesjonalnie. Usłyszeć można było między innymi "Superhaze", "Doomsday" czy "Broken Glass". Ten ostatni, najbardziej promowany utwór, zawiera parę fantastycznych basowych smaczków, których, niestety, nie dało się tym razem usłyszeć przez pewne usterki w nagłośnieniu. Na szczęście cała reszta koncertu przebiegła bezproblemowo, a każdy z muzyków stanął na wysokości zadania - od świeżo wymienionego perkusisty (Piotr Wincenty Czacharowski) przez basistów odpowiadających za podstawowe brzmienie Hellvoid (Maciej Bardo i Jakub Szwemin) po wokalistę Mateo, który oprócz świetnej oprawy wokalnej, wymagającej płynnych przejść między różnymi stylami śpiewania, przyjął na siebie odpowiedzialność za nawiązanie kontaktu z publiką. Setlista była mieszanką najstarszych kawałków z tymi powstałymi całkiem niedawno. Porównując jednak pierwotne utwory z tymi nagranymi ostatnio, można dostrzec pewne niekonsekwencje - muzycy wciąż jeszcze rozwijają się w różnych kierunkach i nie zamierzają poprzestać na pierwszych schematach i pomysłach. Można więc liczyć na to, że jeszcze nie raz nas zaskoczą - pozostaje uważnie śledzić ich poczynania i rozwój.
Hellvoid rewelacyjnie poradził sobie z rozgrzaniem publiki przed występem Conana, choć jak się wkrótce miało okazać, między brzmieniem obu grup słychać duży kontrast. Bazujący na podobnych inspiracjach Hellvoid jest znacznie bogatszy instrumentalnie, podczas gdy Conan stawia na oszczędność instrumentów, powtarzalne sekwencje i minimalistyczny wokal składający się z pojedynczych wrzasków Jona Davisa uzupełnianych niższymi okrzykami basisty. Partie wokalne nie były zróżnicowane, ale stanowią element charakterystyczny utworów grupy Conan. Davis trzyma się więc uparcie jednego schematu, wiedząc, że osiągnie zamierzony efekt - nie odciąga uwagi słuchaczy od tego, co robią pozostali muzycy.
Wokal nie jest tu najważniejszym czynnikiem, na równi z gitarą i basem staje się kolejnym nieprzekombinowanym instrumentem, od razu zwracającym uwagę na główne inspiracje grupy - mitologię nordycką i tematykę batalistyczną. I nie trzeba mieć bogatej wyobraźni, żeby wojenne okrzyki i niskie dudnienie basu i perkusji przywiodły na myśl pole bitwy. Długie, miażdżące riffy i mocny, surowo brzmiący bas Chrisa Fieldinga mają taką siłę, że Conan mógłby konkurować z niejednym heavymetalowym zespołem dysponującym dwukrotnie większą liczbą muzyków. Dobre nagłośnienie przy takim graniu to kluczowy element gwarantujący to, że cały mroczny nastrój i celowo zniekształcone brzmienie zostanie należycie oddane, nie zmieniając się przy tym w mało atrakcyjny, trudny do rozróżnienia zlepek dźwięków. Na szczęście i w tej kwestii wszystko było idealnie dopracowane. Miejscami potężne brzmienie stawało się hipnotyczne za sprawą niekończących się, ewoluujących riffów i stopniowego schodzenia z wcześniej wyznaczonego tempa. Powtarzane sekwencje były wygrywane coraz wolniej, wprowadzając słuchaczy w pewien stan transu i podtrzymując ich w zawieszeniu aż do kolejnego szybszego przejścia. Przy tym kontakt z publicznością był szczątkowy - grupa z rzadka kierowała słowa w stronę słuchaczy, tym samym nie wyrywając fanów z zasłuchania i nie psując stworzonej przez siebie, trzymającej w napięciu atmosfery.
Koncert w B90 był dość zróżnicowany pod względem klimatu, jaki wytworzyły obydwie grupy. Choć czerpały z podobnych gatunków muzycznych, potrafiły przekuć to na coś zupełnie innego na scenie. Mimo pewnych podobieństw i wspólnych elementów, Hellvoid i Conan zafundowali fanom przejście od bardziej rozgrzewającego i dynamicznego zestawu utworów, zachęcającego do szaleństwa pod sceną, po oszczędne w wyrazie, a jednocześnie potężne i hipnotyzujące brzmienie.