Warto tu wspomnieć, że Cloutier nie jest sfrustrowanym, nieznanym ziomeczkiem z głębokiego podziemia - to relatywnie znana i doceniana postać. Chwilę później Mixmag zamieścił artykuł o tym, jak zawyżone stawki DJ-skich gwiazd niszczą scenę, szczególnie jej najbardziej undergroundową wersję i jak to zjawisko wycina ludzi ze średniego szczebla. Oczywiście można to wszystko zbagatelizować, machnąć ręką i powiedzieć: Oj, ktoś sobie nie pogra techno za grube pieniądze, wielkie rzeczy!, ale to, co dotyka branżę muzyczną - a dotyczy to nie tylko sceny klubowej - jest dokładnym odbiciem tego, co współczesna forma kapitalizmu robi z całymi społeczeństwami. Wycina się klasę średnią, ustawiając wszystkich do przegranego wyścigu na szczyt, który przyjmie może kilka procent uczestników i uczestniczek.
Ta sukcesywna pauperyzacja wszystkiego, co nie jest najpopularniejsze, dotyczy praktycznie każdej sceny. Tak, muzyka dociera do wielkiej ilości ludzi, ale na streamingu zarabiają wyłącznie ci, którzy nabijają miliony odsłuchań - wbrew temu, co głosi propaganda Spotify i bezmyślne szczekaczki ludzi, którzy są za dostępnością i technologicznym postępem. Tak, muzyka klubowa - szczególnie techno - jest popularna jak nigdy przedtem, ale stoi na glinianych nogach z ciężką głową od największych nazwisk, które rotują się na modnych festiwalach i rujnują budżety klubów. Homogenizacja oferty, komodyfikacja undergroundu do totalnej przesady, bezmyślny kult wielkich nazwisk - to wszystko składa się na nieciekawy obraz.
Czasem żartobliwie i prowokacyjnie głoszę, że DJ-e i DJ-ki nie zasługują na wielkie pieniądze, bo tylko puszczają cudze utwory. I to po części prawda, ale problem leży gdzie indziej - w braku elastycznej postawy agencji bookingowych, w spolegliwości ekip promotorskich wobec terroru wysokich stawek i wreszcie, w lenistwie klubowych mediów, które w kółko podbijają bębenek tych samych postaci, niezależnie od poziomu ich wydawnictw czy występów na żywo (ekhem, na żywo). Sporą rolę gra tu terror mediów społecznościowych, cisnących na uchwycenie TEGO momentu w trakcie setów do zszerowania - coś, co jest sprzeczne z duchem całonocnej zabawy z wieloma przygodami po drodze. Wolałbym nie mówić, że artyści i artystki kierują się chciwością - w wielu przypadkach to może prawda, ale z drugiej strony nic dziwnego, że każdy chce się nachapać póki może. Za rok może nastąpić zmiana warty na kolejnych edgy baristów z Berlina i techno instagramerki z Rosji.
Eric Cloutier to jedna z wielu ofiar takiego obrotu sprawy. Sam znam wiele przypadków bardzo utalentowanych ludzi, którzy zmęczeni frustracją, jaką wywołuje kopanie się z ciągle mutującą, nieprzyjazną branżą, po prostu wybierają inną drogę, odchodzą od muzyki i zamiast serwować sztosy, po cichu gasną w pracy, która ewidentnie nie jest ich powołaniem. Tracimy na tym my, słuchacze i słuchaczki, bo taki układ sprzyja dominacji jednostek konformistycznych, adaptujących się niczym oślizgły kameleon do coraz bardziej patologicznego tła. Popularność zjawiska "business techno" - odrażająco prostackiego łupania o spłaszczonym brzmieniu - jest naturalną konsekwencją zaniedbania pracy, jaką należy wykonywać przy mediach i publiczności, kiedy marzy się o jakościowej scenie. Śmiertelna rywalizacja, jaką prowadzą ze sobą ekipy promotorskie na całym świecie (bo dzisiaj konkurencją dla techno brosów z Warszawy nie są techno brosy z Krakowa, ale także z Pragi, Paryża, Bratysławy i praktycznie każdego miasta, do którego dolatuje EasyJet z Berlina) wchodzi na coraz wyższe obroty. Oprócz imprez klubowych, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać festiwale i choć wiele z nich stawia na lokalność, to jeszcze więcej znowu staje w szranki, żeby zdobyć kolejnego modnego klepacza business techno. Oczywiście zamiast na ubitej ziemi, spotykają się na nieprzyjaznym gruncie licytacji na dziesiątki tysięcy euro. Sprawdźcie line-upy kilku losowych festiwali z muzyką klubową - gwarantuję, że przynajmniej czterdzieści-siedemdziesiąt procent nazwisk powtórzy się, co przy skali różnorodności dzisiejszej sceny klubowej jest co najmniej skandaliczne.
Nierówności społeczne to główny powód nieszczęścia kapitalistycznych społeczeństw. Ironią jest to, że nawet w miejscach, które mają chronić przed opresyjną rzeczywistością - a tym są kluby - toczą się te same, patologiczne walki. A może być inaczej. Można stawiać na lokalne talenty i wypiąć się na pojedynki o klepaczy, ale przecież bezmyślnych jednostek grających w te wszystkie durne licytacje o nazwiska (ponownie - nazwiska ludzi grających cudze utwory, lol, że tak powiem) nie zabraknie. Z tego tekstu może wynikać, że jestem hejterem muzyki klubowej - nic bardziej mylnego, uczestniczę w tej scenie prawie od dekady. Przemawia przeze mnie smutek, bo w kilka lat cały rewolucyjny potencjał (zarówno muzyczny, jak i społeczny) został rozmieniony na drobne. A raczej na fortuny...