Obraz artykułu Occupy Berghain, czyli jak niszczymy muzyczną klasę średnią

Occupy Berghain, czyli jak niszczymy muzyczną klasę średnią

Niedawno Eric Cloutier, producent muzyki klubowej i DJ, zamieścił na swoim Facebooku posta z informacją o tym, że wrócił do innej pracy zarobkowej niż muzyka, bo z niej nie da się do końca wyżyć. Zaczął od słów: "W nadchodzących miesiącach zobaczycie więcej takich deklaracji, z różnych poziomów branży muzycznej".

Warto tu wspomnieć, że Cloutier nie jest sfrustrowanym, nieznanym ziomeczkiem z głębokiego podziemia - to relatywnie znana i doceniana postać. Chwilę później Mixmag zamieścił artykuł o tym, jak zawyżone stawki DJ-skich gwiazd niszczą scenę, szczególnie jej najbardziej undergroundową wersję i jak to zjawisko wycina ludzi ze średniego szczebla. Oczywiście można to wszystko zbagatelizować, machnąć ręką i powiedzieć: Oj, ktoś sobie nie pogra techno za grube pieniądze, wielkie rzeczy!, ale to, co dotyka branżę muzyczną - a dotyczy to nie tylko sceny klubowej - jest dokładnym odbiciem tego, co współczesna forma kapitalizmu robi z całymi społeczeństwami. Wycina się klasę średnią, ustawiając wszystkich do przegranego wyścigu na szczyt, który przyjmie może kilka procent uczestników i uczestniczek.

 

Ta sukcesywna pauperyzacja wszystkiego, co nie jest najpopularniejsze, dotyczy praktycznie każdej sceny. Tak, muzyka dociera do wielkiej ilości ludzi, ale na streamingu zarabiają wyłącznie ci, którzy nabijają miliony odsłuchań - wbrew temu, co głosi propaganda Spotify i bezmyślne szczekaczki ludzi, którzy są za dostępnością i technologicznym postępem. Tak, muzyka klubowa - szczególnie techno - jest popularna jak nigdy przedtem, ale stoi na glinianych nogach z ciężką głową od największych nazwisk, które rotują się na modnych festiwalach i rujnują budżety klubów. Homogenizacja oferty, komodyfikacja undergroundu do totalnej przesady, bezmyślny kult wielkich nazwisk - to wszystko składa się na nieciekawy obraz.

Czasem żartobliwie i prowokacyjnie głoszę, że DJ-e i DJ-ki nie zasługują na wielkie pieniądze, bo tylko puszczają cudze utwory. I to po części prawda, ale problem leży gdzie indziej - w braku elastycznej postawy agencji bookingowych, w spolegliwości ekip promotorskich wobec terroru wysokich stawek i wreszcie, w lenistwie klubowych mediów, które w kółko podbijają bębenek tych samych postaci, niezależnie od poziomu ich wydawnictw czy występów na żywo (ekhem, na żywo). Sporą rolę gra tu terror mediów społecznościowych, cisnących na uchwycenie TEGO momentu w trakcie setów do zszerowania - coś, co jest sprzeczne z duchem całonocnej zabawy z wieloma przygodami po drodze. Wolałbym nie mówić, że artyści i artystki kierują się chciwością - w wielu przypadkach to może prawda, ale z drugiej strony nic dziwnego, że każdy chce się nachapać póki może. Za rok może nastąpić zmiana warty na kolejnych edgy baristów z Berlina i techno instagramerki z Rosji.

 

Eric Cloutier to jedna z wielu ofiar takiego obrotu sprawy. Sam znam wiele przypadków bardzo utalentowanych ludzi, którzy zmęczeni frustracją, jaką wywołuje kopanie się z ciągle mutującą, nieprzyjazną branżą, po prostu wybierają inną drogę, odchodzą od muzyki i zamiast serwować sztosy, po cichu gasną w pracy, która ewidentnie nie jest ich powołaniem. Tracimy na tym my, słuchacze i słuchaczki, bo taki układ sprzyja dominacji jednostek konformistycznych, adaptujących się niczym oślizgły kameleon do coraz bardziej patologicznego tła. Popularność zjawiska "business techno" - odrażająco prostackiego łupania o spłaszczonym brzmieniu - jest naturalną konsekwencją zaniedbania pracy, jaką należy wykonywać przy mediach i publiczności, kiedy marzy się o jakościowej scenie. Śmiertelna rywalizacja, jaką prowadzą ze sobą ekipy promotorskie na całym świecie (bo dzisiaj konkurencją dla techno brosów z Warszawy nie są techno brosy z Krakowa, ale także z Pragi, Paryża, Bratysławy i praktycznie każdego miasta, do którego dolatuje EasyJet z Berlina) wchodzi na coraz wyższe obroty. Oprócz imprez klubowych, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać festiwale i choć wiele z nich stawia na lokalność, to jeszcze więcej znowu staje w szranki, żeby zdobyć kolejnego modnego klepacza business techno. Oczywiście zamiast na ubitej ziemi, spotykają się na nieprzyjaznym gruncie licytacji na dziesiątki tysięcy euro. Sprawdźcie line-upy kilku losowych festiwali z muzyką klubową - gwarantuję, że przynajmniej czterdzieści-siedemdziesiąt procent nazwisk powtórzy się, co przy skali różnorodności dzisiejszej sceny klubowej jest co najmniej skandaliczne.

DJ "Occupy Berghain" podczas koncertu.

Nierówności społeczne to główny powód nieszczęścia kapitalistycznych społeczeństw. Ironią jest to, że nawet w miejscach, które mają chronić przed opresyjną rzeczywistością - a tym są kluby - toczą się te same, patologiczne walki. A może być inaczej. Można stawiać na lokalne talenty i wypiąć się na pojedynki o klepaczy, ale przecież bezmyślnych jednostek grających w te wszystkie durne licytacje o nazwiska (ponownie - nazwiska ludzi grających cudze utwory, lol, że tak powiem) nie zabraknie. Z tego tekstu może wynikać, że jestem hejterem muzyki klubowej - nic bardziej mylnego, uczestniczę w tej scenie prawie od dekady. Przemawia przeze mnie smutek, bo w kilka lat cały rewolucyjny potencjał (zarówno muzyczny, jak i społeczny) został rozmieniony na drobne. A raczej na fortuny...


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce