Obraz artykułu Killing Joke

Killing Joke

Zobaczenie Killing Joke na żywo było spełnieniem jednego z moich koncertowych marzeń, więc jeżeli nie macie nastroju na czytanie laudacji, przeczytajcie jedynie pierwszy i ostatni akapit - tylko w nich nie będę rozpływał się z zachwytu.

Zacznę od marudzenia, ale mam silne przekonanie, że w tej kwestii zjednoczyło ono niemal wszystkich obecnych na sali krakowskiego Kwadratu. Death Valley High przywitało publiczność fatalnym połączeniem gotyckiego rocka, kalifornijskiego punk rocka oraz visual kei. Muzycy dwoili się i troili, żeby przyciągnąć do siebie poukrywany w kątach tłum, ale ten wyraźnie wszedł w tryb "przetrwanie". Wokalista pod koniec zszedł nawet ze sceny i wymuszał na garstce bliżej stojących osób skandowanie nazwy jego kapeli, co zakończyło się żałosnymi pomrukami wydobywanymi chyba tylko z litości. Po cichu liczyłem, że podejdzie także do mnie - mógłbym dumnie wykrzyknąć: "Killing Joke!", ale nieudany eksperyment zakończył się dosyć szybko. Po przeżyciu tych czterdziestu minut grozy wszyscy mogliśmy się poczuć jak Bear Grylls. Na szczęście czekała na nas godziwa rekompensata.

 

Jako intro posłużyło "Maypole" ze ścieżki dźwiękowej do filmu "The Wicker Man", a wraz z nim ze sceny dobiegł zapach kadzideł. Jaz Coleman nie raz zdradzał wręcz obsesyjną fascynację okultyzmem oraz innego rodzaju wiedzą uchodzącą za "tajemną", więc stworzenie adekwatnej atmosfery przed wydaniem jakichkolwiek dźwięków własnych sprawiało wrażenie naturalnego posunięcia. Zaskakujący okazał się natomiast pierwszy utwór w setliście - "Hum" z nagranego wraz z Connym Plankiem, legendarnym producentem sceny krautrockowej, albumu "Revelations". Jest na tym krążku przebój ("Empire Song"), który swojego czasu walczył o wysokie miejsce na UK Singles Chart, ale Killing Joke postawiło na powolne, hipnotyzujące otwarcie z robotyczną choreografią swojego lidera. Zresztą talenty aktorskie Jaz Coleman ujawniał nieustannie, a mimika jego twarzy budowała dramaturgię dorównującą jego głosowi.

Zdjęcie z koncertu, Kraków, Kwadrat. Killing Joke. Artysta polewający wodą z butelki publiczność.

 

"Love Like Blood" i "Eighties" - przeboje z "Night Time" - wybrzmiały jako kolejne, później przyszła pora na zeszłoroczny album - "Pylon". Najwięcej czasu poświęcono jednak debiutanckiemu krążkowi, który powstał z połączenia sił tych samych muzyków (poza trzymającym się na uboczu Roiem M. Cabaret), którzy aktualnie zasilają skład zespołu. Dla zwolenników twórczości Killing Joke z początków działalności grupy była to selekcja idealna, ale dla wielu (łącznie ze mną) szczytowym osiągnięciem zespołu jest materiał z 2003 roku. Dokładnie pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy usłyszałem "Total Invasion". Miało być tłem dla jakichś mało istotnych czynności wykonywanych przy komputerze, ale jego siła była tak potężna, że porzuciłem wszelkie zajęcia i próbowałem pojąć, jak po tych wszystkich latach istnienia rocka można nagrać coś tak świeżego. Dużo bym dał, żeby usłyszeć ten kawałek bez pośrednictwa odtwarzacza, ale jedynym powrotem do wydawnictwa sprzed trzynastu lat było wykonane na bis "The Death & Resurrection Show". Powód od razu stał się jasny - tylko w tym jednym utworze Coleman nie potrafił odtworzyć siebie samego z wersji studyjnej. Nie był to dramat na miarę At the Drive-In, ale różnicy nie dało się nie wychwycić.

 

Job Karma, Behemoth, Lux Occulta, Armia, Furia, Inkwizycja, Agressiva 69, Eye for an Eye - nie ma między tymi zespołami punktu wspólnego? Jeszcze kilka dni temu też bym tak pomyślał, ale muzycy każdego z nich znaleźli się pod jednym dachem podczas koncertu Killing Joke. Ani Iggy, ani Ozzy, ani nawet Bowie nie mają tak wielkiej mocy jednoczącej różne środowiska, szkoda więc, że znalazło się na sali kilka osób, które za wszelką cenę chciały znaleźć się w centrum wydarzeń. Przez połowę koncertu pewna para próbowała dostać się na backstage z "prezentem" dla zespołu, pod koniec pojawił się natomiast ledwie przytomny jegomość, który ostatkiem sił wdzierał się na scenę, taranując przy tym stojące wokół osoby. Na szczęście ochrona klubu zachowała się profesjonalnie i opanowała obydwie sytuacje bez wyrządzania komukolwiek krzywdy. Kilku desperatów (oraz Death Valley High) nie mogło jednak zepsuć jednego z najważniejszych koncertowych wydarzeń 2016 roku.

 

zdjęcia: Edyta Krzyżanowska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce