Obraz artykułu Uriah Heep, Sautrus

Uriah Heep, Sautrus

"Jeżeli im się uda, to popełnię samobójstwo" - te nieprzychylne słowa padły ze strony dziennikarki Rolling Stone, Melissy Mills, która w 1970 roku recenzowała debiutancki album Uriah Heep "...Very 'Eavy... Very 'Umble". Obietnicy wprawdzie nie dotrzymała, choć wbrew jej obawom zespół zapisał się jako jedna z rockowych legend cieszących się zupełnie odmienną opinią od tej wygłoszonej w znanym magazynie muzycznym.

"Jeżeli im się uda, to popełnię samobójstwo" - te nieprzychylne słowa padły ze strony dziennikarki Rolling Stone, Melissy Mills, która w 1970 roku recenzowała debiutancki album Uriah Heep "...Very 'Eavy... Very 'Umble". Obietnicy wprawdzie nie dotrzymała, choć wbrew jej obawom zespół zapisał się jako jedna z rockowych legend cieszących się zupełnie odmienną opinią od tej wygłoszonej w znanym magazynie muzycznym.

To nie był jedyny koncert Uriah Heep w Polsce - w przeciągu ostatnich kilku lat grupa odwiedziła nasz kraj kilka razy. Tym razem dali tutaj trzy występy, z czego ten w gdańskim klubie był ostatnim przed ruszeniem za granicę. Sporo fanów stwierdziło, że nie może odpuścić sobie takiej okazji, czego dowodem była wysoka frekwencja ludzi z najróżniejszych grup wiekowych.

Zanim publika dostała najbardziej wyczekiwany punktu wieczoru, na scenie pojawił się gdański zespół Sautrus. I nie można było trafić lepiej, bo zaledwie po jednym utworze Sautrus urósł w oczach publiki z "jakiegoś tam supportu" do świetnej atrakcji muzycznej. Ciężkie, psychodeliczno-stonerowe dźwięki zaczarowały słuchaczy i chyba na chwilę udało się zapomnieć, na czyj koncert wszyscy oczekują z tak dużą niecierpliwością. Można było zamknąć oczy i upajać się całkowicie muzyką Sautrus i czystym, świdrującym głosem wokalisty (trochę jeszcze podrasowanym technicznie przez stworzenie efektu pogłosu i echa). Rytmiczne kawałki wprost zmuszały do tego, żeby poruszać się pod sceną. Ale występ Sautrus jest również ogromnym widowiskiem - muzycy zadbali o wizualną stronę, która potęguje wrażenia wywoływane muzyką. Wokalista Weno Winter z wymalowaną twarzą zdawał się pełnić funkcję plemiennego szamana; z rozłożonymi ramionami i wytrzeszczonymi oczami wyśpiewywał utwory i hipnotyzował publikę. Gdzieniegdzie przewijały się dźwięki tamburyna i harmonijki, a zmiany w intonacji głosu i przechodzenie od szeptu, przez czysty, donośny wokal aż do złowieszczego śmiechu zamurowywało z wrażenia. Już wcześniej wiele razy słyszałam o tym zespole, z przyjemnością słuchałam z ich repertuaru tego, co można było znaleźć w internecie, ale jakoś nie złożyło się do tej pory, żebym słyszała ich na żywo. Na koncercie plułam sobie w brodę, że stało się to dopiero teraz i z żalem rozpamiętywałam, ile okazji do ich zobaczenia przegapiłam wcześniej.

Muzycy Uriah Heep nie zachowywali się gwiazdorsko, bo nie pozwolili na siebie zbyt długo czekać. Na scenę wyszli perkusista Russell Gilbrook i klawiszowiec Phil Lanzon i łącząc swoje siły oraz instrumenty, otworzyli koncert. Wkrótce po tym publice ukazała się reszta zespołu: basista Davey Rimmer, wokalista Bernie Shaw i gitarzysta Mick Box - założyciel Uriah Heep i jedyny oryginalny członek grupy. Pierwsze rytmiczne takty złożyły się na utwór "Gypsy" - kawałek, który otwiera debiutancką album. Fani zareagowali na tą piosenkę zgoła inaczej niż sceptycznie nastawieni krytycy muzyczni kilka dekad temu. Następnie można było usłyszeć "Look at Yourself" i "Shadows of Grief", po którym wokalista postanowił solennie obiecać, że tego dnia sporo będzie się działo i nie zamierzają dopasowywać się do charakteru leniwie kojarzącej się niedzieli. Właściwie to można było to łatwo wywnioskować już z poprzednich utworów, gdzie fotografowie musieli się nieźle nagimnastykować, żeby uchwycić pełnych energii muzyków w kadrze. Kolejne przyrzeczenie o powrocie do starych, dobrych lat 70. również nie było rzucone na wiatr, bo utworem "Stealin'" panowie zgotowali nam muzyczny wehikuł czasu kilkadziesiąt lat wstecz.

Zdjęcie z koncertu Uriah Heep w B90, dwóch gitarzystów.

Uriah Heep w swojej historii zahaczyło o wiele muzycznych gatunków i miało na swoim koncie zarówno bardziej "radiowe", krótsze piosenki, jak i takie, które długością mogłyby odpowiadać jednej EPce. I tak po "The Law", "Outsider" i "Sunrise" nadszedł czas na wspomnienie ich przygód z muzyką progresywną i eksperymentalną - "The Magician's Birthday". Tu Mick Box - nie pierwszy i nie ostatni raz podczas trwania koncertu - dał prawdziwy popis swoich umiejętności - fantastyczne solówki dopracowane w każdym szczególe nie nużyły ani przez chwilę. Nawet gdy Mick zostawał sam na scenie, występ w żaden sposób nie stawał się mniej dynamiczny. Po raz pierwszy widziałam, żeby ktoś poprzez granie solowych partii na gitarze tak dobrze złapał kontakt z publiką, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa. Było to zasługą pewnych wizualnych ozdobników, z których gitarzysta jest znany - podczas gry Mick wydaje się łapać wygrany dźwięk palcami, a następnie odrzucać go w stronę publiki ku jej ogromnej uciesze. Tak świetnych gitarowych momentów było jeszcze sporo, między innymi podczas "Wizard" i "July Morning", gdzie Box zdawał się wręcz odprawiać czary nad instrumentem. Śmiało można stwierdzić, że to właśnie on jest tym najważniejszym ogniwem Uriah Heep, choć trzeba przyznać, że obecny skład godnie zastępuje byłych członków zespołu. Na nie mniejszą pochwałę zasługuje Bernie Shaw, który rewelacyjnie sprawdza się zarówno w roli wokalisty, jak i pod kątem charyzmy, z powodzeniem dźwiga ciężar obowiązków frontmana.

Do samej setlisty trudno mieć zarzuty i pewnie większość publiki czuła się usatysfakcjonowana, że pojawiło się wiele starszych utworów z różnych płyt (a było z czego wybierać, biorąc pod uwagę to, że Uriah Heep wydało dwadzieścia pięć albumów). Dla mnie najmniej trafionym kawałkiem był "Rain" - i nie chodzi o sam fakt, że nie jest to mój ulubiony utwór; było to zbyt gwałtowne przejście między dwoma energicznymi kawałkami i brakowało czegoś, co by ten kontrast złagodziło. Z drugiej strony można to usprawiedliwić koniecznością odpoczynku i złapania oddechu przez Micka, Russella i Davey'a, więc za bardzo nie będę się czepiać.

Zakończenie koncertu było równie brawurowe, co jego początek - publiki nie trzeba było długo zachęcać do śpiewania wspólnie z Berniem "July Morning " czy "Lady in Black". I wystarczyłoby nawet, gdyby na tym Uriah Heep zakończyło swój niedzielny występ, żeby wspominało się go jeszcze przez długi czas. Zespół postanowił jednak dodać jeszcze oliwy do ognia i po zejściu ze sceny pojawił się jeszcze na chwilę, na bis, by zamknąć koncert mocnym akcentem w postaci "Easy Livin".

Kto przegapił niedzielny koncert Uriah Heep w B90, z pewnością ma czego żałować. Zwykle w takiej sytuacji można by jeszcze przytoczyć argumenty, że przecież ci muzycy nie są już pierwszej młodości (mowa tu przynajmniej o połowie składu) i nie wiadomo, kiedy podobna okazja się nadarzy. Ale obserwując zespół na żywo, można pozbyć się tych obaw - panowie z Uriah Heep jeszcze przez długi czas nie zamierzają i nie mają powodów, żeby schodzić ze sceny.

Zdjęcia: Piotr Bardo


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce