Obraz artykułu Drizzly Grizzly: Molchat Doma, Reverend Beat-Man, Drab Majesty

Drizzly Grizzly: Molchat Doma, Reverend Beat-Man, Drab Majesty

Czerwona kurtyna, charakterystyczny czarno-biały wykres na podłodze, kasety magnetofonowe, menu na ekranach wysłużonych telewizorów i przede wszystkim dziesięć koncertów w pierwszym miesiącu działalności - klub pod dżdżystym niedźwiedziem rozpoczął działalność.

Na jednym z internetowych forów użytkownik Draugtaur dopytywał: Jaka jest różnica między deszczowy i dżdżysty?, na co użytkownik doegedomita pokrętnie odpowiedział: Można powiedzieć: "Dżdżysty dzień", "dziś jest dżdżysto" - to znaczy, że pada drobny deszcz, jest mżawka. Można też powiedzieć: "Deszczowy dzień" czy "dziś jest deszczowo". Będzie to oznaczało, że pada deszcz (duży albo mały), lub że w danym dniu często pada deszcz, niekoniecznie w tej chwili, a na koniec ponuro zawyrokował: Słowo "dżdżysty" jest coraz rzadziej używane. To prawda - dżdżysty stracił na popularności, więc nawet jeżeli przetłumaczyć drizzly na język polski, i tak dla wielu osób będzie to komunikat niejasny, a już dżdżysty Grizzly nie mówi zupełnie nic. Może poza tym, że klub nazwany w ten sposób nie może być miejscem dla ludzi normalnych.

 

Nowe legowisko przedstawicieli i przedstawicielek Polski Minus ma już miesiąc. Legowisko ludzi kroczących między rzędami, przesiąkniętych tuszem pieczątek stawianych na bramkach, słuchających tak dziwnej muzyki, że na koncerty muszą przychodzić sami, bo kiedy podsyłają linki do swoich ulubionych wykonawców znajomym, jedyną odpowiedzią jest komunikat wyświetlono. Co się w tym czasie wydarzyło? Czasami dosłownie nic, bo trafił się nawet taki dzień, kiedy do klubu nie zajrzał absolutnie nikt (na szczęście tego dnia nie było koncertu), ale zazwyczaj działy się rzeczy magiczne, na co w równym stopniu wpłynęły sceniczne obrzędy, jak i sam wygląd sali żywcem wyciągniętej z Black Lodge z serialu "Twin Peaks" i brutalnie, bez silenia się na subtelności, wpasowanej w betonowe wnętrze dawnej stoczniowej hali.

Czarno biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Występujący zespół.

Hucznego otwarcia miało nie być, ale tak się złożyło, że Molchat Doma przybyło do Gdańska na wysokiej fali. Zainteresowanie wokół Białorusinów w ostatnich miesiącach urosło do tego stopnia, że na sali stawiła się grupa ponad dwustu fanów i fanek usilnie szukających w tej chłodnej, beznamiętnej muzyce powodów do podrygiwania. Brutalistyczne inspiracje tria przekładają się wprost na jego brzmienie, a nawet na sceniczną prezencję, bo sami sprawiają wrażenie wykutych w bryle betonu - nieruchomi, wyprani z emocji, przypominający raczej samodzielnie ulepione golemy niż ludzi z krwi i kości. Jest w tym odczłowieczeniu dużo specyficznego (kojarzącego się z koncertami Kraftwerk) uroku, a z drugiej strony ten nieludzki golem najbardziej przypomina Pernata z filmu Piotra Szulkina, bo pod otoczką oderwania od rzeczywistości tli się życie i chyba ten dysonans, któremu można przypisywać niezliczone metafory (chociażby kamuflowanie prawdziwych emocji), jest główną przyczyną rosnącej popularności Molchat Doma.

 

Następnego dnia Drizzly Grizzly zostało przetestowane w najtrudniejszych warunkach i zaliczyło pierwszy sold out w historii. Ocieplenie przyszło wraz z wyżem o nazwie Zamilska, ale na kilku kolejnych koncertach nastąpił spodziewany spadek temperatury. Nie ma jeszcze w Polsce zwyczaju chodzenia na koncerty zespołów, których się nie zna (w odróżnieniu od Wielkiej Brytanii czy Niemiec), więc znacznie niższa frekwencja na performansie Reverend Beat-Mana nie mogła być zaskoczeniem. Performansie, bo trudno znaleźć dla tego dziwacznego, jednoosobowego przedsięwzięcia lepsze określenie.

Czarno biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Występujący artysta.

Przed odprawianiem mszy przez wielebnego doszło jednak do wywoływania duchów. Gdzieś na zapleczu musiał znajdować się okrągły stół ze szklaną kulą pośrodku, a wokół niego zebrały się spirytystki, które przywołały Becky Lynn Blanca - wokalistkę wyposażoną pozornie tylko w banjo, a tak naprawdę obdarzoną potężnym głosem wyśpiewującym krótką historię zachodniej muzyki popularnej - od delta bluesa przez jazz aż po smutne piosenki "rednecków" z południa Stanów Zjednoczonych. To właśnie jej skromny koncert ze stałym oświetleniem, uwydatnionymi kurtynami po bokach sceny i zawieszoną nad nią czaszką najbardziej zbliżył się do tego, co można było zobaczyć w Roadhouse, najlepszym klubie koncertowym w Twin Peaks (prawdopodobnie także jedynym).

 

Reverend Beat-Man również występował sam, ale kiedy już rozłożył cały swój majdan (perkusję, gitarę ze wzmacniaczem, walizki i do tego płachtę z napisem Blues Trash za plecami), zdawał się usilnie nadrabiać za cały zespół, który albo jeszcze leczył kaca we wcześniejszym mieście na trasie, albo w ogóle nie istniał. Co jednak najciekawsze, każdy z instrumentów wyglądał jakby został wytargowany kwadrans wcześniej przez OLX, a ich żywotność nie miała przekroczyć tego jednego występu. Sex Pistols kradli instrumenty od Roxy Music i Davida Bowiego, Reverend grał na szrocie najniższej jakości - i komu tutaj naprawdę punk rock gra w duszy?

Czarno biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Widok sceny.

Z drugiej strony grania było tamtego wieczoru mniej więcej tyle samo, co gadania, ale tego specyficznego, wypowiadanego z transylwańskim akcentem humoru można by słuchać godzinami. Nie tylko Wielebny potrafi zaskoczyć, także publiczność zaskoczyła jego. Kiedy przed wykonaniem jednego z utworów zapytał, czy wolelibyśmy usłyszeć wersję w języku włoskim, czy wersję w języku niemieckim, zamarł ze zdziwienia, bo jednogłośnie zwyciężyła druga opcja, która - według jego słów - w rodzimej Szwajcarii nigdy by nie wygrała. Najintensywniejszym momentem był natomiast finał, kiedy granica pomiędzy widownią a scenę zniknęła, a wszystkie osoby obecne w klubie stanęły za plecami jednoosobowej maszyny do rozdeptywania obyczajowości. Właśnie dla takich wrażeń spędza się czas w klubach tego rozmiaru, a Reverenda będzie można w Drizzly Grizzly wysłuchać jeszcze wielokrotnie, bo jego kaseta dołączyła do tutejszej kolekcji... Wspominałem, że muzyki w tym klubie jeśli nie na żywo, to słucha się wyłącznie z kaset magnetofonowych?

 

 

Długość tej relacji zaczyna dorównywać relacji Donalda Trumpa z pozbawienia życia Abu Bakr al-Baghdadi, ale nie można nie wspomnieć kipiącego od emocji koncertu Moriah Woods; wampirycznych, wyglądających jakby wyciągnięto ich wprost z planu filmowego "Lost Boys" The Love Coffin, którzy poradzili sobie nawet z wyprzedanym koncertem Machine Head tuż za ścianą, w klubie B90, czy krótkiego, ale wyjątkowo intensywnego występu Street Sects. Każde z tych wydarzeń było dość skromne, większą publikę zdołało przyciągnąć natomiast Drab Majesty i tego wieczoru wybrzmiały chyba najgorsze dźwięki w krótkiej historii Drizzly Grizzly.

 

To nie były - rzecz jasna - dźwięki wydane przez duet przypominające greckie rzeźby w okularach przeciwsłonecznych, ale przez otwierające koncert Body of Light - eurodance'owy projekt z bitem à la Dr. Alban i tańcem à la Chandler Bing. Niby stylistycznie było to bliskie twórczości Drab Majesty, a jednak znacznie bardziej ubogie (zwłaszcza w zakresie harmonii) i dławiące się ogonem retromanii. Syntezator potrafi omamić bogactwem głosów, ale szczególnie kontrast tych dwóch zespołów występujących jeden po drugim dowodził, że nie zawsze opętanie przez muzykę może przynieść radość komuś innemu niż samemu wykonawcy.

 

Łatwo będzie podważyć wszystko, co powyżej napisałem, bo przecież wcale nie kryjemy się z tym, że Drizzly Grizzly to całoroczny Soundrive Festival. W programie klubu nie tylko maczamy palce, bierzemy w nim rytualne ablucje i próbujemy zanurzyć w tej mykwie jak największą liczbę neofitów. Jak mogliście się jednak przekonać po relacjach z naszego festiwalu, choć nie żałujemy zaproszenia żadnego z nawet bardzo niszowych projektów, to za nasze wybory nie damy się pokroić, bo najzwyczajniej w świecie możemy się pomylić i to, co dobrze brzmiało na Spotify albo winylu, czasami na scenie czasami służy jedynie za kontrast pomagający odróżnić złoto od błota. Drizzly Grizzly to poligon, klub, który nie będzie miał studenckiej środy i cover bandów, a zamiast tego jak największa liczbę występów na żywo, bo wierzymy, że i u nas kultura koncertowa może stać się żywa i powszechna.

Rysunki: Edyta Krzyżanowska

Czarno biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Koncert.

Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce