Podczas planowania europejskich tras koncertowych szwedzcy wikingowie prawie zawsze mają na uwadze czekających na nich polskich fanów. Tym razem nasz kraj aż trzykrotnie znalazł się na liście państw do odwiedzenia w ramach promocji najnowszej płyty - "Jomsviking", pierwszego koncepcyjnego albumu w dotychczasowej dyskografii Amon Amarth.
Wikińskich akcentów nie brakuje ostatnio w popkulturze, ale Amon Amarth przyciąga tłumy na koncertach niezależnie od tymczasowych trendów. Nie inaczej było tym razem, choć część przybyłych stawiła się na miejscu o wiele wcześniej, by zdążyć również na występ dwóch kapel supportowych.
Pierwszą z nich był Dawn of Disease, deathmetalowy zespół z północnych Niemiec, garściami czerpiący inspiracje od kolegów po fachu ze Szwecji, co dość wyraźnie słychać w ich utworach. Na domiar tej międzynarodowej mieszanki warto wspomnieć, że frontmanem obecnie jest Polak, Tomasz Wiśniewski. Dawn od Disease miał dość burzliwą historię i przez pewien czas wydawało się, że podzieli losy wielu innych kapel, które po bardzo ciekawym wstępie popadają w niepamięć. Coś niesamowitego musiało się jednak tlić w muzykach, bo po pierwszym rozpadzie zespół udało się zreaktywować (choć w drastycznie zmienionym składzie) i powrócić na europejskie sceny. Co więcej, wydane ostatnio albumy zdobywają rewelacyjne recenzje (zwłaszcza nad ostatnim "Worship the Grave" krytycy rozpływają się w zachwytach). Trudno się zresztą dziwić - zarówno na scenie, jak i na studyjnych krążkach jest wszystko, czego można by oczekiwać od solidnego, deathmetalowego zespołu: skontrastowanie zabójczych riffów, brutalnych uderzeń perkusji i ciężkich riffów z melodyjnymi wstawkami i robiącymi wrażenie solówkami. Panowie zaczynają utwór od deathmetalowej miazgi, który płynnie przechodzi w bardziej harmonijny, nasycony melodią kawałek. Dodajmy do tego ekspresyjny wokal zmieniający się z ciężkiego, niskiego growlu w agresywne okrzyki. Brzmi idealnie? Tak z pewnością uznało wielu fanów tłoczących się tego dnia pod sceną. Osobiście, niestety, nie padłam z wrażenia. Jest tu wszystko, czego potrzeba do stworzenia przyzwoitego metalowego zespołu i nagrania całkiem udanych płyt. Ale nie usłyszałam niczego, co by sprawiło, żeby ich muzyka zapadła mi w pamięć na dłużej. Nie mogę im niczego zarzucić, ale jednocześnie Dawn of Disease wydali mi się jednym z wielu podobnych do siebie zespołów, o których istnieniu zapomnę w przeciągu kilku tygodni po koncercie. Choć szczerze życzę im tego, by ich dalszy rozwój utwierdził mnie w tym, że nie mam racji.
Drugi występujący tego dnia zespół wzbudził o wiele więcej reakcji wśród fanów, i to nie tylko za sprawą zbliżającego się coraz bardziej występu Amon Amarth. Grand Magus zasłużenie za swój kilkunastoletni staż na szwedzkiej scenie metalowej został ciepło przyjęty przez gdańską publikę. Jak ich koledzy po fachu, Grand Magus potrafi świetnie łączyć heavymetalowy ciężar z niesamowitymi, urozmaicającymi całość melodiami, choć nie brakuje tu również nawiązań do doomu, bluesa czy hard rocka, a panowie nie ukrywają, że w dużym stopniu wzorują się także na takich legendach jak Judas Priest, Black Sabbath czy Manowar. I choć skład zespółu liczy zaledwie trzy osoby, to swoją energią muzycy mogą zawstydzić dwa razy większą pod kątem ilości muzyków grupę. Tak jak w przypadku poprzedniego zespołu, trudno mówić tu o czymś zaskakującym - świetnie skonstruowane, galopujące riffy, porywające melodie i nieprzesadne wykorzystanie syntezatorów to dobry przepis na występ, ale na dłuższą metę potrzeba czegoś więcej. I tu z pomocą przychodzi JB Christoffersson na wokalu - potężny głos, który zatrząsł całym klubem B90 w posadach. Sam Grand Magus twierdzi, że na nowy album złożyły się krew, pot i łzy i nie da sie zaprzeczyć, że tę ilość wysiłku dobrze słyszeć w każdym kawałku pochodzącym ze "Sword Songs". Muzycy grali precyzyjnie, dynamicznie i nie pozwolili fanom na chwilę wytchnienia - nawet w trochę spokojniejszych momentach zespół rozsadzała energia, co z kolei udzieliło się publice i wynagrodziło czas oczekiwania na główną muzyczną atrakcję wieczoru.
O ile występ zespołów supportowych mógł zaskoczyć w bardziej lub mniej pozytywny sposób, o tyle koncert wyczekiwanego z niecierpliwością Amon Amarth był z góry skazany na powodzenie. Kto szwedzkich Wikingów miał już okazję zobaczyć (a takich było w naszym kraju co najmniej kilka), ten wie, że muzycy dają występy, o których trudno przez długi czas zapomnieć. Jednym z powodów jest sam repertuar i stylistyka, której Amon Amarth jest niezmiennie wierny, a która świetnie wpasowała się w gusta polskich fanów cięższych brzmień. Innym czynnikiem jest to, z jakim zaangażowaniem zespół podchodzi do własnych wystąpień - Aman Amarth nie zadowala się pasywnym graniem. Przeciwnie; Johan Hegg zawsze stara się nawiązać z publiką jak najbardziej bezpośredni kontakt. W przypadku czwartkowego koncertu wydawało się, że frontman nie potrzebował robić zbyt wiele, by tłum zaczął szaleć - wśród publiki nie było przypadkowych osób i wystarczył najdrobniejszy gest ze strony muzyków, by fani czuli się w pełni usatysfakcjonowani. Nie zabrakło typowych dla wystąpień Amon Amarth atrybutów w postaci młota i rogu, uzupełniających i wzbogacających wizualną stronę koncertu. Setlista raczej również nie pozostawiała wiele do życzenia - wiadomo było, że grupa skupi się przede wszystkim na promocji najnowszego albumu "Jomsviking". Można by sobie pomarudzić o więcej kawałków z poprzednich płyt, ale z drugiej strony długi set, jakim uraczyli nas szwedzcy muzycy, był więcej niż zadowalający. Sam krążek "Jomsviking" jest bardzo trafionym materiałem do grania na żywo - nie brakuje tu idealnego zgrania miażdżącej gry instrumentów z fantastycznymi melodiami, rewelacyjnie dopasowanym wokalem Johana Hegga i podniosłym, epickim nastrojem. Obserwując reakcję publiki do nowych kawałków, zwłaszcza przy "Raise Your Horns", określenie "ciepłe przyjęcie" nie wyda się wystarczające. Równie niepełne będzie nazwanie ich czwartkowego koncertu "dobrym", bo temu, co Amon Amarth zrobił z publiką bliżej do określenia "miazga". Nie powinno top właściwie nikogo dziwić, bo kto miał okazję oglądać zespół wcześniej (a ostatnio taka okazja w Gdańsku nadarzyła się dwa lata temu), ten wie, do czego zdolni są muzycy. Ale z drugiej strony pocieszające jest to, że wraz z umacnianiem swojej i tak już wysokiej pozycji w świecie muzyki deathmetalowej panowie z Amon Amarth nie spoczywają na laurach, a do każdego występu podchodzą niezmiennie z ogromnym zapałem i zaangażowaniem. Zresztą, biorąc pod uwagę wyraz oddania i uwielbienia ze strony publiki jest to bardziej niż pewne, że przy okazji kolejnych wydawnictw Amon Amarth Gdańsk stanie się obowiązkowym punktem na trasach koncertowych.
Zdjęcia: Piotr Bardo