Gdański "potrójny" koncert był ostatnim z zaplanowanych podczas europejskiej trasy Neurosis, dzięki czemu miał charakter szczególny. Przed swoimi występami muzycy przechadzali się w okolicy klubu, podziwiając uroki pobliskiej stoczni, a po ich zakończeniu chętnie rozmawiali z fanami, nie spiesząc się i nie martwiąc o to, by następnego dnia dojechać w kolejne miejsce.
O 19.30 na scenie klubu zameldowali się muzycy kwartetu Kowloon Walled City. Zaserwowali publiczności półgodzinną, potężną dawkę gitarowych riffów, miażdżącego basu i krzyku. Niesieni sludge i post-metalową, a chwilami nawet punkową dynamiką sami poddali się hipnotycznemu oddziaływaniu własnej twórczości, skacząc i kołysząc się energicznie w rytm dźwięków. Zbudowali mroczną, duszną atmosferę w pełni korespondującą z nazwą zespołu zaczerpniętą od określenia autonomicznego regionu Hongkongu.
Pustynna przestrzenność, stonerowe partie gitar, doom metalowy ciężar i głęboki wokal skontrastowany z mrocznym growlem to znaki rozpoznawcze tria Yob, które od dwudziestu trzech lat prężnie działa na amerykańskiej scenie niezależnej pod dowództwem wokalisty i gitarzysty Mike'a Scheidta. W obecnym składzie muzycy grają razem od dekady, dzięki czemu doskonale rozumieją się na scenie.
Potężnie zbudowany lider w koszulce Napalm Death budził respekt swoją posturą, a przede wszystkim umiejętnościami wokalno-instrumentalnymi, jednocześnie przywołując uśmiech ekspresją sceniczną i oddziałującą na pozostałych muzyków pozytywną aurą. Były instruktor krav magi, oddany ojciec, fan różnych odmian metalu, a także bezpośredni i szczery człowiek, który przez lata zmagał się z depresją, odważnie o tym opowiadając wraz z przyjaciółmi dał z siebie maksimum.
Partie gitar, wyraziste brzmienie basu i perkusji oraz nietuzinkowy wokal złożyły się na pasjonującą muzyczną opowieść, bogatą w zwroty akcji, psychodeliczne odjazdy podkreślone ciekawą oprawą świetlną i charakterystycznym, transowym klimatem. Jedynym jej mankamentem był czas trwania - mając tak ciepłe przyjęcie, z jakim spotkali się w B90, spokojnie mogliby grać drugie czterdzieści pięć minut, czarując pomysłami aranżacyjnymi i łącząc mrok z melancholią. Tym razem ostatnie słowo należało jednak do Neurosis.
Kalifornijski kwintet ponad trzy dekady temu stworzył podwaliny pod gatunek, który dzisiaj określany jest mianem post-metalu i stał się inspiracją dla kolejnych pokoleń. Jedenaście albumów studyjnych, setki zagranych koncertów, ogrom emocji i nietuzinkowe, wymykające się gatunkowym klasyfikacjom, nieustannie ewoluujące brzmienie czerpiące ze stylistyki industrialnej, progresywnej, ambientowej, doomowej i punkowej, to dorobek zasługujący na najwyższy szacunek i uznanie.
W Polsce grupa darzona jest szczególną estymą, co nietrudno było zauważyć podczas gdańskiego koncertu. Pojawieniu się artystów na scenie towarzyszyła owacja, która nabierała dodatkowej mocy po każdym wykonanym utworze. Artyści zaprezentowali przekrojowy materiał obejmujący dziesięć kompozycji z kilku ostatnich wydawnictw, w tym trzy z wydanego przed trzema laty "Fires Within Fires". Niemal dwugodzinny występ stał w całkowitej opozycji do imprezowego charakteru zdarzeń toczących się na zewnątrz klubu oraz większości dużych koncertów nastawionych przede wszystkim na tak zwany "dobry kontakt z publicznością". Pozbawiony był wizualnych ozdobników w postaci kolorowych świateł i wizualizacji, które okazałyby się zupełnie zbędnym dodatkiem do przepełnionych mrokiem dźwięków. Nie padły też ze sceny słowa powitania czy podziękowania po zakończeniu występu. Tym razem liczyła się tylko i wyłącznie muzyka oraz wywołane nią emocje. Uszanowali i docenili to słuchacze, którzy w skupieniu chłonęli płynące ze sceny dźwięki, poddając się hipnotycznej atmosferze i narastaniu mocy. Dla wielu z nich podziwianie Neurosis w koncertowej odsłonie było doświadczeniem niemal duchowym i mistycznym.
Muzycy skupili się na graniu, zatracając się w transowych rytmach. Scott Kelly i Steve Von Till uzupełniali się wokalnie, na zmianę śpiewając niskimi, głębokimi głosami i wykorzystując wyraziste growle. Nie oszczędzali się także w budowaniu gitarowych sekwencji. Dzielnie wspierali ich basista Dave Edwardson, który w kilku partiach użyczył też swojego głosu, perkusista Jason Roeder, któremu nieobca jest połamana rytmika oraz Noah Landis grający na elektronicznej perkusji oraz nietypowych instrumentach klawiszowych.
Na nieprzeniknionych twarzach muzyków dało się zauważyć delikatne uśmiechy wzajemnego porozumienia oraz uznania dla fanów świadomych przekazu płynącego ze sceny. Ukłonem w kierunku najbardziej wytrwałych było bezpośrednie podziękowanie wspomnianego klawiszowca, który z nieskrywaną radością zszedł ze sceny w trakcie pakowania sprzętu, by przywitać się, chwilę porozmawiać i podpisać płyty.
Neurosis przed laty postawiło nie tylko na własny artystyczny język, lecz także na stylistyczną i wydawniczą niezależność. Świadomie zrezygnowali z kontraktu w większej wytwórni, zakładając własną i traktując artystyczną działalność jako odskocznię od życia codziennego i pracy zarobkowej. To potwierdzenie ich pasji, oddania sztuce i pozostania w zgodzie z własnym sumieniem. Każdy, kto miał okazję doświadczyć tej szczerości na żywo, z pewnością długo będzie pamiętał emocje, które mu wtedy towarzyszyły.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska