Wzruszająco, uroczo, momentami mrocznie i bardzo zimno - tak było w piątkowy wieczór w białostockim amfiteatrze. Już od pierwszych minut po przekroczeniu bram można było odczuć wyjątkowość samego miejsca, urzekającego atmosferą - unoszącym się w powietrzu szczególnym rodzajem magii, czegoś nieuchwytnego i trudnego do jednoznacznego zdefiniowania. Zbudowali ją wspólnie uśmiechnięci, zrelaksowani uczestnicy, pomocna obsługa, przyjaźnie nastawiona ochrona i scena usytuowana tak, by zapewnić bezpośredni kontakt wykonawców i publiczności.
Sąsiedztwo Opery i Filharmonii Podlaskiej sprawia, że organizatorzy festiwalu co roku dobierają program artystyczny tak, by w brzmieniach niezależnych i często eksperymentalnych zawarte były inspiracje muzyką klasyczną. Gyða Valtýsdóttir to absolwentka Musik Akademie w Bazylei, która opuściła zespół Múm, aby kształcić się jako wiolonczelistka i improwizatorka. Współpracując z wieloma wybitnymi artystami - The Kronos Quartet, Damienem Ricem, Colinem Stetsonem czy muzykami The National. Wypracowała własny, niepowtarzalny styl łączący eteryczny, krystalicznie czysty wokal z przejmującymi partiami wiolonczeli i gitary.
Podczas godzinnego występu - i zarazem pierwszej wizyty w Polsce - zaczarowała słuchaczy nie tylko płynącą ze sceny niezwykłą muzyką, której większość zawarta jest na jej pierwszym w pełni autorskim albumie - "Evolution" (solowy debiut artystki, "Epicycle" to zbiór interpretacji utworów kompozytorów muzyki klasycznej) - lecz także urzekła osobowością. Skromna i niesamowicie sympatyczna artystka opowiadając anegdoty i przybliżając znaczenie utworów potrafiła jednocześnie rozbawić i wzruszyć do łez.
Śpiewając i grając, sprawiała wrażenie niezwykle pewnej siebie, jednak gdy nadchodził czas wypowiedzi, stawała się ujmująco nieśmiała. Chwyciła za serce swoją wrażliwością i zawartymi w dźwiękach emocjami, budując wraz z przyjaciółmi - smyczkowym triem i perkusistą, lekką jak piórko, absolutnie poruszającą, bardzo intymną aurę. Był to jeden z tych koncertów, który na długo pozostanie w pamięci liczącej zaledwie kilkaset osób festiwalowej publiczności, która wiwatując, wywołała na twarzach muzyków szczere zaskoczenie i radość.
These New Puritans rozpoczęli występ kilkanaście minut przed północą, gdy festiwalową przestrzeń spowił przejmujący chłód, idealnie pasujący do mrocznej, nieco wycofanej, eksperymentalnej muzyki bliskiej atmosferze znanej z filmowych dzieł Davida Lyncha. Muzycy zaprezentowali niemal półtoragodzinny, spójny set, oparty na większości kompozycji z tegorocznego, doskonałego "Inside the Rose" oraz reprezentantach poprzednich albumów, z wyróżnieniem porywającego "Attack Music", hipnotyzującego "Organ Eternal" oraz wywołującego ciarki na plecach "We Want War".
Jak słusznie zauważyli autorzy festiwalowego przewodnika, do braci Barnett na koncertach dołącza dwóch współpracowników, a rzeczywistość nie wróciła już do stanu pierwotnego. Po solidnej dawce głębokiego, przejmującego wokalu, mrożących krew w żyłach dźwięków wibrafonu, syntezatorowej podstawy, energetycznych partii basu i połamanej rytmiki na bazie tradycyjnej perkusji oraz nietypowych instrumentów perkusyjnych - na przykład kilkanaście połączonych łańcuchów - granica eksperymentalności została wytyczona na nowo. W koncertowej aranżacji muzyka These New Puritans nabrała jeszcze więcej świeżości i przestrzeni, nie tracąc przy tym przebojowości i melancholii.
Występ oparty został na kontrastach i zestawieniu elegancji oraz lekkości z niesamowitą siłą wyrazu, a tekstowej nostalgii i nihilizmu z romantyzmem i energią dźwięków. Nie zabrakło także brytyjskiej powściągliwości. Muzycy poza delikatnymi ukłonami, kilkoma słowami podziękowania i subtelnym, a jednocześnie czarnym humorem, który znalazł wyraz w krótkiej anegdocie wokalisty na temat udziału dzieci w przedfestiwalowej próbie podczas wykonywania wspomnianego już "We Want War", nie mieli kontaktu z publicznością, co jednak nie przeszkodziło w doskonałym odbiorze koncertu. Niezwykłości dodawały mu zimne niebiesko-białe światła i bardzo niska temperatura, trafnie podkreślające mroczny charakter występu, zakończonego w pełni zasłużonym przez publiczność bisem.
Oba koncerty były dowodem na to, że często mniej znaczy więcej. By zbudować niesamowity klimat, nie potrzeba ogromnej sceny, porażających efektów świetlnych i stadionowych przebojów. Nie są niezbędne także popisy techniczne, długie solówki i zachęcanie do wspólnej zabawy. Liczy się przede wszystkim przekaz i emocje, których w Białymstoku nie brakowało.
Opuszczając festiwalowy teren w piątkowo-sobotnią noc, uświadomiłam sobie, że Halfway to wydarzenie, jakiego szukałam od dawna - bez pośpiechu, przepychania się i zbędnej otoczki, z wysoką kulturą osobistą uczestników słuchających artystów w skupieniu, doskonałym klimatem, a przede wszystkim skoncentrowane na tym, co najważniejsze - przekazaniu emocji poprzez nietuzinkową muzykę.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska