Niedawno wytwórnia Big Machine, dla której piosenkarka nagrała większość swoich albumów, została kupiona przez Scootera Brauna, managera, który pod swoimi skrzydłami ma między innymi Justina Biebera i Arianę Grandę. Sam Scooter to kontrowersyjna postać, na którą składają się zarzuty o między innymi personalne vendetty przeciwko różnym osobom z branży muzycznej (na przykład Taylor Swift), mobbing i po prostu bycie nie najlepszą osobą. Nie chcę wnikać w to, czy Braun rzeczywiście jest potworem (chociaż biorąc pod uwagę jego status, zachodzi takie prawdopodobieństwo), nie chcę też płakać nad losem Taylor, która jest multimilionerką z własnym samolotem, ale to, co najważniejsze, to fakt posiadania przez Big Machine masterów piosenkarki.
Mastery to taśmy-matki (dzisiaj już pliki-matki), można było o nich niedawno usłyszeć nie tylko dzięki sprawie Swift, ale też pożaru, jaki strawił magazyn Universal Studios, gdzie składowano między innymi mastery Nirvany, Johna Coltrane'a, czy Nine Inch Nails. Universal taił sprawę przez ponad dekadę, co wystawia niezłe świadectwo etyce majorsów. Prawo do własnych masterów oznacza pełną kontrolę nad wznowieniami, czy na przykład licencjonowaniem muzyki - od serwisów streamingowych po reklamy. W ogromnym skrócie - prawo do masterów to prawo do dysponowania własną muzyką, bez niego jest się zdanym na łaskę lub niełaskę wytwórni.
Taylor Swift podpisała kontrakt z Big Machine, kiedy była bardzo młodą, niedoświadczoną osobą - wiele wytwórni uwielbia wykorzystywać słabość i niewiedzę, by oferować niekorzystne kontrakty. Piosenkarka próbowała je wykupić, ale zaproponowano jej dość kuriozalny sposób - za każdy nowy album nagrany dla Big Machine, Swift dostałaby prawo do masterów jednej płyty. Jeśli taki układ brzmi lekko jak niewolnictwo, cóż, branża muzyczna na najwyższym poziomie nie ma zbyt wiele wstydu czy moralności. Oczywiście jakie są dokładne kulisy sprawy Taylor i szczegółowy przebieg negocjacji, nie dowiemy się nigdy.
Wykupienie bądź wyszarpanie praw do własnych masterów to cel dla wielu artystów i artystek. Na przykład Metallica wykonała taki ruch w 2012 roku, wykupując prawa do masterów od Warnera. Zespół założył własną wytwórnię, Blackened Recordings i chętnie korzysta z praw do wznawiania starych płyt, wydawania kolekcjonerskich boxów i tym podobnych. Nie muszę dodawać, że podział zysków w takim układzie jest zupełnie inny, niż w sytuacji, kiedy mastery należą do zewnętrznej wytwórni. Złośliwi mogą zauważyć, że legenda metalu nawet nadużywa swoich praw, dojąc fanów, jak się da - ale hej, przynajmniej dojenie odbywa się rękami muzyków, a nie smutnych panów w garniturach. Raperka Remi Ma również ma prawa do swoich masterów, ale zamiast prostej transakcji - jak w przypadku Metallici - sprawa skończyła się kilkuletnią walką.
Dzisiaj Taylor ma własną wytwórnię, nazwaną oryginalnie "Taylor Swift Productions" (ech...), pod auspicjami Republic (de facto Universal Music Group). Nie jest niespodzianką, że supergwiazda sobie poradziła, ale ile osób podpisało koślawe kontrakty, bo nie do końca rozumiało, w co się pchają? Niedawno Kanye West znowu był w centrum uwagi, przez swój pozew przeciwko Roc-a-fella, Def Jam, UMG, Bravado International Group i EMI (ma chłopak rozmach), bo jego kontrakt dosłownie zabraniał mu przestawania tworzenia muzyki (która też miała być jego głównym źródłem dochodu). Jeśli są jakieś pozytywne strony cyfrowej rewolucji w kontekście branży muzycznej, to z pewnością jest nią możliwość odłączenia się od wielkich wytwórni i - o ile ma się pieniądze i pozycję - samodzielnej walki o publikę. Sprawa Taylor Swift jest o tyle ważna, że do szerokiej publiczności dotarł sam koncept praw do masterów i ich znaczenia dla twórczości oraz sposobów jej monetyzacji. Nieważne, czy działamy na najwyższym poziomie popularności, czy w najgłębszym undergroundzie - warto z uwagą czytać to, co się podpisuje.