Popkulturowi rewizjoniści słusznie wskazują na to, że Woodstock '69 w rzeczywistości nie był wielkim wydarzeniem muzycznym (zarówno pod względem line-upu, jakości wykonań, jak i logistyki i jakości organizacji), ale mit jest silniejszy niż rzeczywistość i w sekularnych realiach ludzie naturalnie lgną do dobrze podkolorowanych bajek.
Ciężko stwierdzić, na ile ten mit jest w stanie przyciągnąć millenialsów rozpieszczonych Coachellą, rozbuchanymi wizualnie festiwalami muzyki EDM czy skomercjalizowanym ekstremizmem Burning Mana. A jednak, Michael Lang przy finansowym i marketingowym wsparciu babilońskiej bestii w postaci Dentsu Aegis Network, postanowił zorganizować huczne obchody półwiecza Woodstocku. Ostatecznie mogliśmy obserwować serię zagadkowych decyzji i sporych problemów, której finisz to kompletne zamieszanie (stan na 2 maja). Woodstock 50 prawdopodobnie się nie odbędzie, a jeśli jednak Lang i spółka dopną swego, być może czeka nas Fyre Festival 2. Co się wydarzyło?
Zacznijmy od lokacji - organizatorom nie udało się uzyskać zgody na festiwal w miejscu legendarnego poprzednika. Czyli odpada pierwszy potencjalny magnes na publiczność. Co więcej, organizatorzy cały czas mówili o ponad stu tysiącach uczestników i uczestniczek, chociaż z dokumentów wynika, że starali się o pozwolenie na siedemdziesiąt pięć tysięcy... Którego zresztą nie uzyskali. Brak najróżniejszych uprawnień i koncesji wstrzymywał start sprzedaży biletów i wieszczył katastrofę w rodzaju Fyre. Kolejna rzecz to line-up, którego celem było połączenie starego z nowym, nostalgii z FOMO. I na tym polu nie było się czym chwalić - mimo Black Keys, Jay'a-Z i Imagine Dragons z jednej strony, Santany i Roberta Planta z drugiej, patrząc na plakat Woodstock 50 ciężko było wykrzesać w sobie entuzjazm. Z czasem kolejne gwiazdy zaczęły odwoływać swoje występy, a ostatecznie Dentsu Aegis Network ogłosiło, że Woodstock 50 jest anulowany ze względu na produkcyjne niedostatki. Spekuluje się, że firma utopiła jakieś trzydzieści milionów dolarów - w tym już częściowo opłacone gaże artystyczne. Z kolei Michael Lang wciąż twierdzi, że Woodstock 50 się odbędzie i obiecuje wyjątkowe doświadczenie, godne swojego kultowego statusu i miejsca w amerykańskiej historii i kulturze (bleh). W najbliższych tygodniach ma ogłosić niesamowitą listę osiemdziesięciu wykonawców, mimo że koncertowy gigant Live Nation odmówił propozycji uratowania festiwalu po wycofaniu się Dentsu Aegis Network.
Całość wygląda na chaotyczny bajzel zbudowany na niekompetencji i megalomanii. Samo założenie, że Woodstock ma dzisiaj jakąś wielką nośność, zdolną przyciągnąć setki tysięcy ludzi, jest oparte na pobożnych życzeniach. Oczywiście istnieje jakaś część publiczności, która połączy markę z legendarnym wydarzeniem, ale bardziej świeża może być pamięć o Woodstocku 1999, czyli nu-metalowej bonanzie zwieńczonej zamieszkami wznieconymi przez Freda Dursta z Limp Bizkit. Znaczna część młodszej publiczności może w ogóle Woodstocku nie kojarzyć, a rynek festiwalowy wręcz przegrzewa się od konkurencyjnych propozycji. Wygląda to na kolejny średnio przemyślany korporacyjny skok na markę, którą jacyś ludzie mogą kojarzyć. Ale jacy i co z tym skojarzeniem zrobią - ciężko stwierdzić. Woodstock to hasło z dawnych legend, zatarte przez dekady i przykryte nowymi, lepszymi festiwalami. Nostalgia to potężna rzecz, ale niekoniecznie w tym wypadku. Woodstock 50 mógłby się udać, ale warunki sukcesu w 2019 roku są mordercze - interesujący marketing, atrakcyjny line-up, klarowność komunikacji. Michael Lang i spółka nie spełnili żadnego z nich, w kółko powtarzając o "kultowości" i "legendarności" festiwalu.
Zapewne sporo osób jest zawiedzionych odwołaniem festiwalu - bynajmniej nie dlatego, że się na niego wybierali. Myślę, że po cichu liczono na katastrofę w rodzaju Fyre Festivalu, ba, być może Netflix już szykował ekipę filmową. Kto wie, może dziwaczny upór organizatorów doprowadzi sprawę do mniej lub bardziej szczęśliwego finiszu. Ale cała sytuacja jest smutna i dość typowa dla naszych czasów - eksploatacja nostalgii z korporacyjnym wsparciem, miliony dolarów wyrzucone w błoto, zastępy internetowych cyników zacierających ręce na myśl o katastrofie. O Woodstock 50 nikt nie prosił, co widać nawet w braku wysypu materiałów rocznicowych o oryginalnym festiwalu - chociaż to może pojawić się bliżej wakacji (w co wątpię). Nawet nostalgia ma swoje granice.