Obraz artykułu Frank Carter & The Rattlesnakes: Pot, krew i… siniaki

Frank Carter & The Rattlesnakes: Pot, krew i… siniaki

Są koncerty, które zapamiętuje się ze względu na idealne brzmienie, ale są też takie, których atmosfera była czymś nie do opisania. Trzecia opcja łączy jedno i drugie, a koncert Frank Carter & The Rattlesnakes był właśnie takim połączeniem - z jednej strony świetna muzyka, a z drugiej niesamowity klimat.

Frank Carter zasmakował w punk rocku, próbując wczuć się w płyty The Clash z kolekcji swoich rodziców. Nie do końca usatysfakcjonowany, rozpoczął długą wędrówkę w poszukiwaniu ciemniejszych dźwięków. Myślał, że znalazł je w muzyce Gallows, w którym pozostawał do 2011 roku, ale cztery lata później postanowił powołać do życia nową grupę - Frank Carter & The Rattlesnakes. 3 maja ukaże się ich trzeci album - "End of Suffering" - a o tym, że są jednym z najciekawszych punk rockowych zespołów ostatnich lat przekonało się wielu uczestników zeszłorocznego Pol'and'Rock Festival, a także publiczność, która 1 kwietnia przybyła do stołecznej Hydrozagadki.

 

Koncert rozpoczął kobiecy duet The Pearl Harts z Kirsty Lowry na wokalu i gitarze oraz Sarą Shaw na perkusji, wokalu i samplach - dwie niepozorne dziewczyny, które mogą z powodzeniem zniszczyć dom i podpalić samochód, zostawiając za sobą tylko dym. Taka właśnie jest ich muzyka, porywająca od samego początku. Artystki z Londynu zaskakują mocnym i surowym brzmieniem oraz energią na scenie. Przypominają Marmozets, a inspirują się muzyką z lat 70., między innymi Black Sabbath, idą śladami rocka, bluesa i punka, aczkolwiek z nowoczesnymi akcentami. The Pearl Harts są bardzo ładną, damską odpowiedzią na męski duet Slaves.

Biało-czarny rysunek. Wokalista na scenie.

Znacie to uczucie, kiedy dopiero odkrywacie zespół, który jest już rozpoznawalny i gra na największych scenach, a wy żałujecie, że nie poszliście na jego koncert, gdy nikt jeszcze o nich nie słyszał i grali w małych klubach? Przeznaczeniem Frank Cartera są duże sceny, czasem jednak zdarza się, że ten wielki i nieuchwytny zespół schodzi z muzycznego Olimpu, by spotkać się z Ziemianami. Tak właśnie stało się podczas trasy promującej album "End of Suffering".

 

W Polsce fanów takiego grania nie brakuje, ale koncert nie był wyprzedany, choć może to i dobrze, bo wtedy nie byłoby już kompletnie czym oddychać. W każdym razie The Rattlesnakes wystąpili na warszawskiej Pradze, a Carter znajdował się na wyciągnięcie ręki. Występ rozpoczęli singlem "Crowbar", co sprawiło, że skłębieni pod sceną fani od razu zaczęli zabawę, tworząc mosh pit. O kręceniu filmików telefonem nie było nawet mowy, ludzie zaczęli napierać na siebie, z nóg spadały buty, a z nosów okulary. Lekkie zamieszanie pod sceną nie uszło uwadze Franka, od razu przerwał koncert i zapytał, co się stało, by po chwili, gdy jeden z chłopaków z powrotem miał okulary na nosie, uderzyć ze zdwojoną siłą. Podczas odgrywania kolejnego kawałka Carter wskoczył w publiczność, niesiony na rękach tłumu, wdrapał się na wiszącą pod sufitem rurę, z której zwisał jak nietoperz, śpiewając nowy utwór - "Tyrant Lizard King".

Biało-czarny rysunek. Tłum podrzucający piosenkarza.

Kawałek "Heartbreaker" został zadedykowany kobietom. Carter wziął sobie za cel uświadamianie społeczeństwa w kwestii szanowania kobiet na koncertach, zwłaszcza tych rockowych. Jego celem jest pokazanie, że nawet na takich wydarzeniach dziewczyny mogą dobrze się bawić, bez obawy, że oberwą łokciem w twarz. Zachęcał też wszystkie fanki do crowdsurfingu, jeżeli jeszcze nigdy tego nie robiły. Tu muszę przyznać, że skorzystałam z okazji. Zawsze obawiałam się, że skończę plackiem na ziemi albo po prostu atmosfera koncertu i rodzaj publiczności nie stwarzały poczucia bezpieczeństwa do przeprowadzenia tego typu akcji. Frank prosił natomiast mężczyzn, żeby nikogo nie upuścili, a później zaproponował utworzenie wyłącznie kobiecego mosh pitu. Nie mam nic przeciwko tradycyjnej formie pogowania, ale było to bardzo miłe, choć jednocześnie dość dziwne uczucie.

 

"Lullaby" muzyk zadedykował swojej kilkuletniej córce, a przed zaśpiewaniem "Anxiety" zwrócił uwagę na to, jak ważne jest zdrowie psychiczne i niepozostawanie samemu z depresją. Fani niemalże w milczeniu wysłuchali tego spokojnego utworu. Nie zabrakło piosenek z pierwszej płyty, które znacznie bardziej rozruszały publiczność. Agresywne "Juggernaut" i mocne "Devil Inside Me" spotkały się ze wspaniałym przyjęciem i gromkimi okrzykami. Koncert zakończył utwór "I Hate You", podczas którego wszyscy wykrzykiwali refren: I hate you / And I wish you would die/ I fucking hate you.

Biało- czarny rysunek. Wokalista na scenie.

Podobnie jak większość publiczności, wyszłam z koncertu skąpana w pocie, ledwo oddychając i ledwo stojąc na nogach, z makijażem płynącym po twarzy. Koncert Frank Carter & The Rattlesnakes był jak oczyszczający deszcz, który zmył z powierzchni Ziemi skumulowane w ludziach złość, stres i problemy. Zostały tylko endorfiny, a ekscytacja i radość nie schodziły z twarzy uczestników wydarzenia zapewne jeszcze przez długi czas. Ja wróciłam do domu obolała, ale szczęśliwa, a zderzenie z rzeczywistością dopiero miało nadejść dnia następnego...

Szkice: Edyta Krzyżanowska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce