Bartek Chaciński z Polityki zadał bardzo dobre pytanie: Czy młodzież naprawdę tak się czuje? Z mojej perspektywy - publicysty muzycznego, ale i edukatora muzycznego, który styka się z tą legendarną "młodzieżą" (uczę produkcji muzycznej i DJ-ingu) - mogę powiedzieć: Absolutnie tak. I nie jest to do końca typowy teen angst, który znamy od zarania dziejów i który każdego z nas dotknął.
Świat, który nas otacza, wpędza wszystkich w depresję i zaburzenia psychiczne, co tym mocniej odbija się na jednostkach, które gubią się najłatwiej - a wiek nastoletni najłatwiej podsumować słowem "zagubienie". Presja, jaką się zawsze przeżywa w rówieśniczym gronie rośnie tym mocniej pod naporem mediów społecznościowych i nowoczesnych środków komunikacji. Nawet jeśli Billie Eilish jest produktem, nie ma to znaczenia dla młodszych pokoleń, dla których wartość stwierdzenia "sprzedać się" jest zerowa - po prostu taka kategoria przestała istnieć w świecie, w którym funkcjonuje pojęcie "marki osobistej". Nawet jeśli Billie to "stworzona postać", nie jest to problemem dla młodych ludzi, którzy tworzą siebie codziennie i wiele razy, pod presją lajków i reakcji.
Presja, jakiej poddajemy naszą młodzież jest wielowymiarowa i zupełnie obca mojemu doświadczeniu nastolęctwa, w którym problemem nie był brak wolnego czasu, a raczej jego nadmiar. Moi uczniowie i uczennice wciąż narzekają na brak czasu, są ganiani z jednych zajęć na drugie, a deforma szkolnictwa zupełnie nie pomaga im w tym wszystkim odnaleźć się lepiej. Owszem, dotyczy to jakiegoś wyimku społeczeństwa - głównie klasy średniej i wyższej - ale tym z nizin społecznych jest jeszcze ciężej, bo zmagają się nie tylko z trudną sytuacją ekonomiczną, ale i presją pokazywania materialnych dóbr i wesołego życia w social mediach. Tak, to problemy kapitalizmu jako większej całości, ale jak to bywa, tracą na tym najsłabsi, a nastolatki zawsze znajdują się pod ostrzałem, bo są głupie, kiedyś dorosną i zrozumieją. Nie, one już rozumieją. Budują relacje na Discordzie i innych komunikatorach tylko po to, by usłyszeć od dorosłych, że mają wylogować się do życia. Co w 2019 roku jest jedną z najbardziej szkodliwych i paternalistycznych rzeczy, jakie mogą usłyszeć (serio, jak usłyszę od kogoś o podziale na świat realny i wirtualny albo inne bzdury o wychodzeniu na dwór, to odeślę kopem do średniowiecza, gdzie jego lub jej miejsce).
Przez rozwój technologiczny doczekaliśmy się największej przepaści międzypokoleniowej w historii. Młodzież uczy się w archaicznej szkole, dostaje po uszach od dorosłych, którzy nie tylko nie rozumieją ich świata, ale także swojego własnego (serio, młodzi bardziej dogłębnie wiedzą, co musimy zrobić, niż miażdżąca większość naszej żałosnej klasy politycznej i klasy średniej, która ją wspiera). A w cyfrowym świecie potrzeba przewodników i przewodniczek, którzy rozplątają tę sieć sprzecznych sygnałów, wytłumaczą zawiłości, nauczą krytycznego myślenia. Niestety, dorośli nie są w stanie tego zrobić.
Co do tego wszystkiego ma muzyka? Spójrzmy, co dominuje - emo-rap i emo-pop z jednej strony, hedonistyczna bajka z drugiej. Wbrew pozorom pop to dobry probierz zeitgeistu. Zawsze, kiedy system rozłazi się w szwach, kiedy kłamstwo dobrobytu jest konfrontowane z piekłem niespełnienia, dostajemy ten dychotomiczny podział. Grunge i eurodance w latach 90., punk i disco w latach 70. Współczesna fala depresyjnej muzyki nie jest może różna od tych z przeszłości, ale kontekst nigdy nie był tak tragiczny, jak dzisiaj - zmierzamy do katastrofy. Społecznej, ekonomicznej, ekologicznej. Dawniej było miejsce na pozytywne idee (część z was może pamięta ekologiczne i pacyfistyczne przesłanie, jakie można było znaleźć w mainstreamie i szkole lat 90. i wczesnych dwutysięcznych, nawet jeśli było to tylko czcze gadanie i pobożne życzenia), dzisiaj jest tylko rozpacz i hedonizm. Szkoła nawet nie udaje, spętana prawicowym ładowaniem martyrologii do zagubionych głów. Zabawne, jak dużo się słyszy o dobru dzieci, a jak w rzeczywistości te dzieci zostały same na post-post-postmodernistycznym lodzie, na którym jedynym ratunkiem jest YouTube, Twitch i Tik Tok.
Ich muzyka oddaje to zagubienie. Przez moje zajęcia przewija się sporo młodych, aspirujących raperów (wciąż czekam na raperki). Oni, w przeciwieństwie do cynicznych redaktorów na stołkach, nie załamują rąk nad tym, że rap należy dzisiaj do mazgajów. Nie, dla nich to bezpieczna przystań - usłyszeć, że ktoś dzieli te problemy, jakkolwiek banalne by się wydawały. Emo-rap i emo-pop nie wymaga od nich, żeby gadali w siedmiu językach i kończąc liceum, grali na trzech instrumentach - w przeciwieństwie do zdystansowanych rodziców, którzy próbują "zabezpieczyć im przyszłość", de facto niszcząc teraźniejszość i czas, który powinien być wolny od trosk i presji. Nawet jeśli robią to w dobrej wierze.
Dlatego rozmawiając o nastolatkach i ich muzyce, rozmawiajmy z nimi, a nie snujmy teorie. Bardzo się cieszę, że z moimi uczniami i uczennicami dzielimy nie tylko platformę wiedzy, ale również muzykę - a przebywanie razem w studiu prowokuje emocjonalne odsłonięcie. Mogę poznać to, czego słuchają i dlaczego słuchają właśnie tego. Bo nawet jeśli mamy przed oczami kolejną odsłonę tradycyjnego konfliktu pokoleń, to nigdy wcześniej nie mieliśmy tak wielu danych, żeby usłyszeć krzyk. W 2019 roku nic nie powinno nas tłumaczyć z zaniechań w zakresie zdrowia psychicznego, a już na pewno nie powinniśmy zbywać lekceważeniem młodych głosów. Bo bardzo często są to głosy rozsądku lub rozpaczy, a oba są równie ważne i potrzebne, żebyśmy i my, stare łby, też przetrwali.