Obraz artykułu SpaceFest! 2018, dzień pierwszy

SpaceFest! 2018, dzień pierwszy

Z jednej strony melancholijny noise blues Medicine Boy, z drugiej tribalowy hałas Rakty. W miniony piątek odbył się pierwszy dzień ósmej edycji SpaceFestu, na którym można znaleźć wszystko z noisem w tle.

SpaceFest to moja strefa komfortu. To w takich dźwiękach się obracam i takie na co dzień opisuję. Podobno z takich stref należy wychodzić, ale przecież gdy nadarza się okazja, to warto się w nich chociaż trochę popławić. Trójmiejski festiwal to wszystkie "moje" gatunki - od shoegaze'u po post-rock, od noise'u po dream pop. I prawie wszystkich posłuchać można było na pierwszym dniu jego ósmej edycji.

 

Dwie sceny klubu B90 zainaugurowały z jednej strony amerykańscy shoegaze'owcy z Nest Egg, z drugiej... panel dyskusyjny. O ile można się zastanawiać nad sensem takiej pogadanki czy psioczyć na brak spójnego motywu przewodniego dyskusji, warto było zajrzeć na małą scenę choćby po to, żeby posłuchać największej osobowości tej edycji festiwalu - Willa Carruthersa. Ten były muzyk Spiritualized czy Spacemen 3 (oraz trzydziestu dwóch innych zespołów, jak powtarzał) zdradził, co myśli o współczesnym rynku muzycznym (a myśli źle), co radzi młodym polskim zespołom (poznawać ludzi i robić koneksje w muzycznym światku) i jaki będzie jutrzejszy koncert Pure Phase Ensemble, któremu w tym roku dowodzi. Będzie wspaniały. Ale o tym jutro.

Rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Dwóch grających artystów na scenie.

Drugim zespołem na dużej scenie byli Niemcy z Gewalt. Gwiazdą festiwalu miało być Sonic Jesus, lecz gdy okazało się, że Włosi przedwcześnie zakończyli trasę, organizatorzy na gwałt potrzebowali zastępstwa. I właśnie niemiecki Gewalt (nie "gwałt") znaleźli. Należy docenić pasję i poświęcenie muzyków, którzy jeszcze we czwartek do późna pracowali w Berlinie, a dzień później wsiedli w samochód i zjawili się w Gdańsku. Muzycznie natomiast nie do końca pasowali do festiwalu, ale to mogła być właśnie zaleta. Ich industrialno-noise'owy post-punk z bardzo punkowym przesłaniem rozruszał publikę i należy tylko żałować, że ciekawy światopogląd, który sobą reprezentują nie mógł przebić się dalej z powodu niemieckojęzycznych słów piosenek. Jak powiedział mi wokalista Gewalt, wszyscy jesteśmy jak maszyny, miło jest pobyć czasem czymś więcej.

Rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Dwóch grających artystów na scenie.

Środkowa część dnia należała do duetów. Zarówno meksykańskie Sunset Images, jak i pochodzący z RPA Medicine Boy to przykłady na to, jak dużo hałasu mogą wygenerować jedynie dwie osoby, choć robiły to w bardzo różny sposób. Muzyka Sunset Images to bardzo głośny i szarpiący nerwy noise rock, w którym Alejandro Zúñiga odpowiada za perkusję, a Samuel Osorio za gitary (i grał na scenie na przemian na elektrycznej oraz na basie, co samo w sobie było warte obejrzenia). Show zgarnęli jednak Medicine Boy. Ich muzyka - czyli miejscami delikatny dream pop, a czasem głośny shoegaze - zabrzmiała na dużej scenie znakomicie. Zespół zagrał prawie całą nową płytę, na czelę z "Water Girl" i "Lovely Heart", czuć było wyjątkową chemię i napięcie między Lucy Kruger i Andre Leo. Oboje zresztą ubrani byli na galowo, a pociągający wino prosto z butelki Leo sprawiał wrażenie, jakby to sam Nick Cave zstąpił na deski sceny głównej klubu. Artyści zakończyli koncert utworem "For the Time Being", do którego poprosili o przyciemnienie świateł. Ku ich zaskoczeniu obsługa całkowicie je wyłączyła, jednak Kruger i Leo sobie z tym poradzili, a efekt okazał się być wyjątkowy i idealnie pasujący do takiej kołysanki na zakończenie. Jeśli nie mieliście okazji och zobaczyć, wystarczy poczekać, bo Medicine Boy przeprowadziło się niedawno do Berlina i mają teraz do nas nieco bliżej niż z Kapsztadu.

Rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Dwóch grających artystów na scenie.

Jeśli jednak ktoś nie chciał jeszcze iść spać, z pomocą przyszli organizatorzy, którzy tuż przed północą wystawili do boju Brazylijczyków z Rakty. Zespół na scenie spowijał dym i zacierające kontury czerwone światło (słowo "rakta" oznacza w sanskrycie zarówno czerwień i krew, jak i moc i pasję). I podobnie w ich muzyce - bas i elektroniczny noise oraz rozproszone do granic możliwości, nieco tribalowe, a nieco sakralne, zaśpiewy wokalistki tworzyły homogeniczny i szalenie nastrojowy twór, nad który wybijał się hipnotyzujący rytm perkusji. To właśnie sekcja rytmiczna sprawiała, że publiczność musiała przyłączyć się do tego szalonego, tanecznego mysterium, zwłaszcza wówczas, gdy w momentach kulminacyjnych do kotłów podchodziły dwie pozostałe członkinie zespołu. Dobrze, że Rakta lubi wracać do Polski i można ich spotkać tu częściej. Perkusista przyznał zresztą, że uwielbia Polaków za ich szaleństwo, choć jest to inne rodzaj szaleństwa niż to brazylijskie.

 

Wydaje się, że pierwszego dnia na SpaceFeście zabrakło jedynie post-rocka, ale to nadrobiło w sobotni wieczór Spoiwo. Tymczasem w piątek każdy mógł znaleźć coś, do czego mógł się posmucić, potańczyć, a dzięki Gewalt nawet pogrozić systemowi pięścią.

 

Rysunki: Edyta Krzyżanowska

Rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Widok publiczności i sceny.

Relacja z drugiego dnia SpaceFest 2018 | SpaceFest w podcaście Soundrive Live


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce