Obraz artykułu Fertile Hump: Najlepszych poznaje się w biedzie

Fertile Hump: Najlepszych poznaje się w biedzie

Płyta osłuchana, a nawet zrecenzowana. Wizyta w bankomacie po odpowiedni grosz na koszulkę też zaliczona. Jeszcze tylko wyrwać się z pracy, pokonać chorobę, po drodze kupić w telefonie bilety i dotrzeć na miejsce. Ostatnie zdanie może i brzmi jak wyzwanie, ale to nic przy tym, z czym tego dnia musiało radzić sobie Fertile Hump.

Zanim jednak przejdę do rzeczy, zacznę od pierwszego z występów, na ostatniej trasie Fertile Hump towarzyszyło bowiem trio Shishi. Nie zdążyłem przesłuchać niczego przed tym występem, przeczytałem jedynie krótki opis na ich Bandcampie. Wyliczanka gatunków, takich jak rap/thrash/surf/soul raczej niewiele mi powiedziała, ale oprócz tego dowiedziałem się, że skład Shishi stanowią trzy dziewczyny z Wilna, które grają to, co chcą w taki sposób, w jaki chcą. Takie zespoły lubię najbardziej.

 

W praktyce Shishi niemal od razu złapało świetny kontakt z publiką. Bardzo dużo zagadywały, opowiadając o świeżo wydanym (premierę miał 26 września) albumie "NA x 80" i tłumacząc co nieco znaczenie poszczególnych piosenek. Było w tym sporo uroku, szczególnie w momentach, gdy uzupełniały się nawzajem i próbowały nawiązać kontakt z przybyłymi na koncert ludźmi. Było kilka żartów, a najbardziej utkwiło mi w głowie ich pytanie dotyczące tego, dlaczego nie jesteśmy tego wieczoru na koncercie Jacka White'a w Gdyni. Odpowiedź kogoś z głębi sali o tym, że ich koncert był po prostu tańszy, rozbroił wszystkich i ustawił wieczór.

Rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Grający zespół.

Dobry humor to jedno, ale przede wszystkim liczyły się piosenki, a te zrobiły na mnie spore wrażenie. Shishi stylistycznie to zespół niewyżyty. Echa no wave (wyraźna sekcja rytmiczna i oszczędna gitara) zamieniały się w kolejnym utworze w noise pop (tak jakbym słyszał Warpaint w wersji lo-fi), by zaraz oddać pola gitarze i przejść do garażowo-surf rockowej stylistyki. Dziewczyny uzupełniały się na scenie; wszystkie trzy śpiewały, a każda z nich miała trochę inny wokal; gitarzystka stawiała na melodyjność, partie basistki były skandowane, a perkusistka wraz z natężeniem swojej gry, przechodziła płynnie od śpiewu do krzyku. Do zaśpiewania, a raczej zanucenia, tytułowego utworu ze swojej płyty udało im się nawet nakłonić publikę. Choć umówmy się, powtarzanie frazy "na" (nawet osiemdziesiąt razy) nie jest zbyt skomplikowane.

 

Niedługo po zakończeniu pierwszego występu na scenie pojawili się Fertile Hump. To był już mój drugi koncert tego składu i na pewno nie ostatni. Ich dobry humor oraz chemia pomiędzy Magdą, Tomkiem i Maćkiem udziela się każdemu. Nie ma na to mocnych. I to naprawdę jest coś, o czym warto wspomnieć. Bardzo nie lubię słodzenia artystom, którzy chwalą wszystkich, dodają kilka linijek o miejscu, w którym grają i tym sposobem próbują przypodobać się przybyłym. A z Fertile Hump sprawa jest o tyle ciekawa, że nawijki jest zazwyczaj sporo, ale jest ona tak szczera, tak bezpośrednia, że gdybym następnym razem jej nie napotkał, to... poczułbym się nieswojo.

 

Niestety, ich dobry humor nie trwał zbyt długo, bo jeszcze przed tym, gdy zaczęli grać pierwszy numer (coveru "Whisky" Dżemu nie liczę!), Tomek (gitarzysta i wokalista) poinformował, że Magda ma problemy z głosem. I faktycznie pierwsze trzy numery i jej, tak bardzo charakterystyczny przecież wokal, wydawał się tonąć pośród innych dźwięków. W tym momencie jeszcze nie do końca dało się stwierdzić, czy to jednak nie wina nagłośnienia, ale mniej więcej po kilku numerach głos Magdy wysiadł niemal kompletnie. I co teraz?

Rysunek Edyty Krzyżanowskiej.Wokalista.

Fertile Hump to świetne utwory i naprawdę fajna wymiana wokali pomiędzy Magdą a Tomkiem. Jak ktoś zapyta mnie na ulicy, z czym mi się kojarzą, to właśnie tę drugą cechę wskazałbym jako najbardziej charakterystyczną. Po tym konkretnym występie w Ziemie będę jednak mógł powiedzieć, że to grupa, która po prostu daje radę w każdej sytuacji. Tomek wziął na siebie większość wokali Magdy (ta dołączała do niego tylko w kilku momentach) i poradził sobie z tym świetnie. Usłyszeć można było sporą część utworów z drugiej płyty, ale pojawiły się też kawałki z debiutu. Aranżacje były bardzo podobne do tych studyjnych, ale to absolutnie nie jest wadą, gdy gra się tak energetycznie, brzmienie samo w sobie już jest garażowe i odpowiednio surowe, a piosenki tak dobre, jak na obu płytach.

Co do poziomu wykonania nie miałem zresztą obaw przed koncertem, bo jak już wspominałem, widziałem Fertile Hump w akcji i wiem, na co ich stać podczas gry na żywo. To ich naturalne środowisko. Tego wieczoru zaimponowali mi jednak tym, jak dzięki charyzmie, dobrej współpracy pomiędzy sobą oraz przede wszystkim przeważającej nad problemami radością z gry można pokonać różne trudności i zwykły niefart. Nie wspomniałem bowiem, że nagłośnienie akurat podczas ich występu nie było idealne (wydawało się, że jeden głośnik niedomaga), a w dodatku winyle, które miały być do kupienia na miejscu, na to miejsce nie dojechały. I pomimo tego, a może właśnie dlatego, ten koncert wspominać będę bardzo dobrze. Fertile Hump to po prostu świetny zespół, na który zawsze można liczyć. Jak z kumplem - najlepszych poznaje się w biedzie.

 

Rysunki: Edyta Krzyżanowska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce