Z Son Lux jest podobnie jak z Archive czy Sigur Rós - zespołami, które wypracowały sobie niezłe pozycje na wielu rynkach, ale w Polsce wyrosły na wielkoformatowe gwiazdy, które przyciągają tysiące fanów. Z łatwością można zresztą znaleźć cechy wspólne tych grup - gatunkowe niedookreślenie, potężna dawka melancholii, balansowanie pomiędzy wpadającymi w ucho melodiami a kompletnie nieprzystającymi do wymagań mainstreamu fragmentami instrumentalnymi. Tym, co wyróżnia Son Lux jest natomiast silne grawitowanie ku jazzowej improwizacji, a także sprawne posługiwanie się ciszą, co zresztą do pewnego stopnia obróciło się przeciwko nim...
Son Lux nie zagrało za cicho, choć jestem przekonany, że wiele osób mogło opuścić klub z takim przekonaniem. Son Lux gra intymnie, wymaga od słuchacza skupienia i skierowania całej uwagi na dźwięki, a także - co bardzo ważne - na pauzy pomiędzy nimi, które mają kluczowe znaczenie w budowaniu dramaturgii tego repertuaru. Problem w tym, że nie wszyscy w blisko półtoratysięcznym tłumie byli zainteresowani zaangażowaniem się w narzuconą przez zespół formułę. Im bliżej barów, tym hałas stawał się intensywniejszy. Wiele osób bardziej pochłaniały dyskusje, opowieści z pracy i z domu, a niektórzy stali nawet tyłem do sceny, zupełnie jakby muzyka przeszkadzała im w spotkaniu towarzyskim. To jednocześnie brak szacunku do zespołu i do osób, które wydały blisko sto złotych wyłącznie dla wrażeń muzycznych, a przy okazji jest to także manifestacja paskudnych manier, które należałoby wyplewić.
Ci bardziej uważni na pewno szybko spostrzegli natomiast, że Son Lux na żywo to nieco inny zespół niż na albumach. Kwestią sporną pozostanie decyzja o nierozbudowywaniu składu scenicznego, co z jednej strony pozwala podkreślić minimalizm i doskonale wpisuje się w koncepcję zespołu, a z drugiej wymusza użycia bardzo rozbudowanych podkładów, którym jakościowo niczego nie da się zarzucić, niemniej prawdopodobnie ciekawiej byłoby usłyszeć skrzypce czy trąbkę odgrywane w czasie rzeczywistym, przez dodatkowego muzyka obecnego na scenie. Kwestią bezsporną są natomiast umiejętności muzyków, które po uwydatnieniu przez improwizacje ukazują ich z zupełnie innej, zaskakującej strony.
Autorem największych zaskoczeń był bez dwóch zdań gitarzysta Rafiq Bhatia, który funkcjonuje jednocześnie w dwóch rożnych światach. Świat Son Lux jest wyciszający, nastrojowy, pozwala na wyrażanie siebie w sposób niezwykle oszczędny. Drugi świat należy do jazzu, a w nim Bhatia współpracował z takimi tuzami, jak Vijay Iyer czy David Virelles (pianista między innymi Tomasza Stańki). Na scenie te dwa światy zderzyły się ze sobą, a cisza, którą tak zachwalałem, bywała przerywana niebanalnymi solówkami. Nie wszystkie były równie udane, najlepiej sprawdzały się te z delikatnie wysterowanym brzmieniem, gorzej te odgrywane na "czystym" kanale, wywołujące skojarzenia z Johnem McLaughlinem.
W zbliżonym kierunku zmierzał Ian Chang, którego uderzenia w perkusję z trudem można było policzyć. Była to jednak wirtuozeria bardziej wyważona niż w przypadku Bhatii, nie wymykała się w stricte jazzowe rewiry. Ryan Lott na podobne podróże raczej sobie nie pozwalał, skupiał się na jak najlepszym oddaniu charakterystycznej barwy swojego głosu (brzmiał niemalże identycznie jak na albumach) i od czasu do czasu dodawał pojedyncze akordy syntezatorowe. Po zebraniu tego w całość wyłania się muzyka, która nie jest ani łatwa, ani banalna, a jej sukces w Polsce powinien napawać optymizmem, choć z drugiej strony trudno było nie odnieść wrażenia, że wiele osób czekało tylko na przebojowe "Easy", a później niemal całkowicie straciły zainteresowanie koncertem.
Popularność Son Lux nad Wisłą jest budująca. Oznacza, że mamy tutaj całkiem duże grono odbiorców otwartych na nieco bardziej wymagającą muzykę, nie tworzoną od kalki, zgodnie z aktualnie dominującymi trendami. Czy jednak nie okaże się to jedynie naszym lokalnym, krótkotrwałym trendem? To pokażą powroty tria, a co do tego, że takie nastąpią nie ma najmniejszych wątpliwości.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska