Wszyscy kochamy takie historie - do niedawna grała niemal wyłącznie na gdańskich ulicach, dzisiaj Khra Daliva otwierała trzeci dzień festiwalu na scenie Slipway. Nie obyło się bez nerwów, koncert się opóźnił, a sprzęt odmawiał posłuszeństwa, ale mająca filipińskie korzenie artystka zyskała przychylność wymagającej publiczności festiwalu. Żeby podkreślić skalę trudności trzeba powiedzieć, że Daliva do tej pory grała jedynie akustyczne sety, a elektroniczne sample, które wplotła między innymi w swój największy hit - "Mistakes" - słyszała na takim nagłośnieniu po raz pierwszy.
O roztańczenie publiki od początku dnia zadbał berliński duet Oy prezentujący swoje spojrzenie na popularny ostatnio afro-futuryzm. Liderka zespołu, Joy Frempong przyznała, że nie do końca świadomie wplata w swoją muzykę etniczne elementy, zwłaszcza, że zarówno ostatnia płyta - "Space Diaspora" - jak i bogaty w narrację artystki koncert opowiadał o tej nieodkrytej planecie, utopijnym komentarzu na otaczającą nas rzeczywistość. Przez to afrykańskie zaśpiewy i brzmiąca czasem bardzo etnicznie, a czasem zupełnie rockowo perkusja (obsługiwana przez istotę, którą określić można tylko mianem afro-papieża) spotykały kosmiczne sample i nieposkromioną elektronikę. Nic dziwnego, że tak łatwo było się zatracić w świecie wykreowanym przez Oy.
Niewiele brakowało, a występ La Luz nie doszedłby do skutku. Ekipa ze Stanów straciła prawie cały bagaż zagubiony gdzieś między Zachodnim Wybrzeżem a wybrzeżem Bałtyku. Na szczęście instrumenty udało się wypożyczyć, a ubrania kupić i dzięki temu na scenę główną zawitało dużo kalifornijskiego światła. Dziewczyny pokazały, że potrafią zagrać zarówno do tańca, jak i skłaniając do powolnego kołysania się z wybrankiem lub wybranką serca. Szkoda, że wyglądały przy tym na nieco przygaszone, zapewne tym całym zamieszaniem przed koncertem.
Tego kontaktu z publicznością, którego zabrakło La Luz, nie można odmówić dwóm kolejnym artystom - londyńskiemu raperowi Kelvynowi Coltowi i niepozornemu Boy Pablo. Colt od samego początku swojego show zagajał publikę, ale punktem kulminacyjnym koncertu, a może również całego festiwalu, było zaproszenie na scenę fanki, która nie dość, że nie wahała się zaproszenia przyjąć, to jeszcze miała odwagę rapować wraz z muzykiem.
Boy Pablo natomiast uwiódł publiczność chłopięcym, nomen omen, urokiem i szczerą radością z grania na scenie głównej. Wraz z towarzyszącymi mu muzykami, w tym "najseksowniejszym gitarzystą świata, Gabrielem", żartował i wygrywał proste piosenki o miłości, które natychmiast dało się podśpiewywać, a publiczność bez szemrania powtarzała kolejne "lalalala" Norwega. Sądząc po owacji i okrzykach domagających się powrotu artysty na scenę, był to jeden z najlepiej przyjętych koncertów festiwalu.
Czarnym koniem tego dnia śmiało mógł być okrzyknięty zamykający scenę Cargo występ M8N (czyt. Moon), którego muzycy połączyli polepioną z sampli elektronikę i odtwarzany eteryczny wokal z dźwiękami żywego kontrabasu i perkusji. Taka właśnie muzyka najlepiej funkcjonuje w przyciemnionych, industrialnych wnętrzach tej sceny.
Wieczór miał dwa zakończenia. W zależności od nastroju, dla niektórych był to oniryczny występ Holy Motors, a dla innych elektroniczno-wizualna orgia Floating Points. Estończycy sprawili, że scena Slipway na chwilę zmieniła się w plan filmu Lyncha, a betonowa podłoga w parkiet Roadhouse na obrzeżach Twin Peaks, wypełniony poruszającymi się jak we śnie ludźmi. Bardziej klimatyczne niż ogłuszające gitary i głęboki, oszczędny w emocje wokal Eliann Tulve potrafiły zahipnotyzować publiczność i nie wypuszczać jej ze swoich objęć przez kolejną godzinę.
Floating Points oraz zamykający cały festiwal set Space Dimension Controller to zakończenie dla tych, co wolą by wieczór trwał jak najdłużej na wysokich obrotach. A kolejny soundrive'owy wieczór już za niecały rok.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska