Wielkie szanse na podobne emocje dawał koncert Le Mystere des Voix Bulgares, bułgarskiego żeńskiego chóru działającego od lat 50. To za ich sprawą świat zachodni usłyszał o białym śpiewie. I faktycznie momentami było niezwykle wzruszająco, pięknie i tajemniczo. Niestety czar pryskał, gdy do chóru dołączała skromna sekcja instrumentalna, za sprawą której wracały najgorsze koszmary worldmusicowej cepeliady. Niby smooth jazzowe, rozmyte brzmienie instrumentów plus obowiązkowe pseudolatynoskie perkusjonalia to największe zło muzyki spod znaku trójkowej "Sjesty" Kydryńskiego. Nie pomagała też zagłuszająca koncert próba na Scenie Leśnej oraz przebijający się przez nią koncert The Brian Jonestown Massacre (swoją drogą rozczarowujący). A mogło być tak pięknie, ta muzyka potrafi poruszać do głębi duszy.
Do głębi duszy, ale w inny, bardziej taneczny sposób poruszała muzyka Deryi Yildirim i Grup Simsek. Połączenie kwaśnego psychrocka z turecką muzyka ludową działa od lat 70., a Derya z kolegami i koleżanką idealnie wpisują się w ten nurt. W jednej chwili można było trafić do mieniącego się kolorami Stambułu, obejrzeć zachód słońca nad Złotym Rogiem. A jeśli dodam, że od jej aksamitnego głosu połączonego z dźwiękami baglamy miękną nogi, to już wiecie, co było moim koncertem festiwalu.
Nogi miękły także od szeptanych, erotycznych opowieści Charlotte Gainsbourg, której koncert był dla mnie największym zaskoczeniem festiwalu. Świetnie dobrana scenografia do muzyki odwołującej się do francuskiej nowej fali z przełomu lat 70. i 80. budowała klimat filmów z tego samego okresu. Niestety dużo gorzej zaprezentowała się M.I.A. Jak jest ona fascynującą postacią, tak na scenie nie wypadła przekonująco. Jedynie didżejka/hypewoman doskonale odegrała swoją rolę. Na tyle, że przyćmiła swoją energię Mayę. A jak za pomocą dokładnie takich samych środków - dwójki tancerzy i didżeja z laptopem - zrobić doskonałą wiksę pokazała Big Freedia, która zdecydowanie wygrała ostatni dzień festiwalu. Chwilę później na tej samej scenie wystąpiła Zola Jesus, która z kolei mogła udzielić lekcji Aurorze, jak robić intrygujący electro pop.
Stara prawda mówi: "Na Offie ciekawe rzeczy częściej dzieją się przed niż po zmroku". Tak było i tym razem. Zaskoczyło to, że w piątek o piętnastej było już na festiwalu dość tłoczno, a słońce świeciło tak, że ledwo było wytrzymać. Zwykle niewdzięczna rola otwarcia festiwalu przypadła Pokusie. Zagrali świetny, motoryczny koncert. Jasne, bardziej pasujący do ciemnej piwnicy CH25, ale przynajmniej w namiocie Sceny Eksperymentalnej było tak samo duszno. Wydawałoby się, że Nanook of the North mieli jeszcze cięższe zadanie, bo przecież ich muzyka to daleka Arktyka, lodowce i zmrożony ocean, a jednak wypadli doskonale. Tak mówią ci, którzy ich widzieli, ja wybrałem Meek Oh Why? (nie dajcie się zwieść nazwie, to żadne słabiackie indie, tylko żywe rapsy). Kolejny przedstawiciel klanu Pospieszalskich ze swoją częstochowsko-zakopiańską załogą przywołał najlepsze lata Fisza i zaprezentował fenomenalny fristajl na temat zadany przez publiczność.
Good Night Chicken z kolei wydali się emanacją nieodżałowanego Kaseciarza ze swoim szaleńczym surf punkiem, a prześmiewczym coverem "Whiskey" Dżemu zdobyli nie tylko moje serce. Lonker See prawie się ugotowali, ale to był ich najbardziej wyczilowany koncert, jaki widziałem - od arabsko brzmiących wstawek saksofonu do rozedrganej gitary Bora. Równie słonecznie i jeszcze bardziej kleisto zagrali ARRM. Sierść za to postanowiła sprawdzić wytrzymałość na decybele festiwalowiczów i zagrała zupełnie bez trzymanki.
Sobota na Scenie Eksperymentalnej jak co roku upłynęła pod znakiem dźwięków z całego świata (o fenomenalnej Deryi Yildirim przeczytaliście chwilę temu). Z występami na niej wiąże się największa wpadka organizatorów, którzy w większości przypadków od razu informowali nawet o najmniejszych zmianach w line-upie. Okazało się jednak, że znaczna część festiwalowiczów była przeświadczona, że bierze udział w okrojonym koncercie Kinga Ayisoby, którego zespół nieszczęśliwie nie dojechał do Katowic. Sytuacja była bardziej skomplikowana - King i jego zespół nie zdążył przejść procedury wizowej do Wielkiej Brytanii (to jeden z mniej zauważalnych na co dzień, a bardziej uciążliwych efektów brexitu) i ich paszporty były cały czas zatrzymane w ambasadzie. To kto pojawił się na scenie i rozgrzał ją do czerwoności? Ayuune Sule, członek zespołu Kinga, który już w tym roku zagrał solową trasę po Europie i Wielkiej Brytanii, dlatego całą tę upokarzającą procedurę miał za sobą. O wszystkim poinformował ze sceny, ale wrzawa była tak wielka, że komunikat dotarł do niewielu. Ayuune zagrał bardzo energetyczny koncert, mimo bardzo skromnych środków - dwustrunowego kologo i głosu - w czym pomogła mu rozentuzjazmowana publiczność.
Debiutujące Panieneczki zagrały intrygujący miks kujawskich piosenek z elektroniką. Nie spodziewałem się, że muzyka Adama Struga wywoła aż taką ekstazę wśród offowej publiczności. W sumie nic dziwnego, bo materiał z "Leśnego bożka" ma magnetyczną moc, jest i swojski, i egzotyczny zarazem. A może takie dobre przyjęcie Struga to pokłosie koncertu Żywizny w zeszłym roku? Równie mocny entuzjazm wywołały taneczne koncerty Wednesday Campanella (którzy wystawili na scenę jedynie wokalistkę) i Khidji, którzy wbrew zapowiedziom wpletli trochę orientalnej melodyki w swój set.
Inną offową tradycją są powroty do klasycznych albumów. Muchy z "Terroromansem" wypadły bardzo energetycznie, poczułem się o jedenaście lat młodszy. Wbrew zapowiedziom koncert Clap You Hands Say Yeah nie ograniczył się do materiału z " Some Loud Thunder ", zespół sięgnął po inne przeboje. Ci, którzy wyrwali się z koncertu Ariela Pinka, by zobaczyć Aleca Ounswortha na pewno nie mają czego żałować. We mnie jednak największą nostalgię wywołał podwójny powrót - zagrali na akustycznej scenie Dr Martens oraz w Trójkowym namiocie - Iowa Super Soccer zastępującego w ostatniej chwili zespół Tęskno. Od ich ostatnich koncertów minęło przecież siedem lat. Wokalistka Natalia Baranowska wygląda tak samo młodziutko, jak wtedy, a jej aksamitny głos otulał jak pierzynka. Z niecierpliwością czekam na zapowiadaną trzecią płytę.
A jak tam pozostałe gitary z Zagranicy, pytacie? Bardzo dobrze. Poza wpadkami w postaci początku Fountaines D.C., widziałem same dobre strzały. Od wracających do Katowic słonecznych No Age (bardziej punkowych niż noise'owych) przez świetnie zgranych, ale trochę monotonnych Rolling Blackout Coastal Fever i czarującego Marlona Williamsa aż do Turbonegro, którzy byli jednocześnie obciachowi, ironiczni i pełni maczystowskiego, homoseksualnego rokendrola.
To był kolejny dobry Off Festival. Jak zawsze różnorodny, każdy mógł przeżyć zupełnie inny festiwal. Jak zawsze też było sporo trudnych wyborów (Furia czy Kapela ze Wsi Warszawa, Turbonegro czy Moses Sumney), ale chyba każdy wyjechał z festiwalu zadowolony, bo poza DJ setem Ariela Pinka i żenującym koncertem Harry Merry nie było żadnych programowych wpadek.
Zdjęć nie ma, bo znajdziecie ich mnóstwo w internecie. Są za to rysunki autorstwa Edyty Krzyżanowskiej.