Nie da się pisać o Joeyu Valancie i Brae'u bez wspomnienia Beastie Boys, to skojarzenie tak bardzo narzucające się, jak echo powtarzające: Led Zeppelin za każdym razem, kiedy pada nazwa Greta Van Fleet. Różnica jest natomiast taka, że na nim duet nie zatrzymał się - nie ma wątpliwości co do tego, skąd przybył, ale w nikogo innego się nie wciela i na odtwarzaniu sprawdzonych zagrywek nie poprzestaje.
"Bussit" to idealny początek albumu - najpierw cztery wersy wyrapowane a cappella, zaraz później wywołanie basowej eksplozji po wypowiedzeniu słowa tytułowego, jakby okazało się zaklęciem przywołującym rytm, któremu trudno się oprzeć. Tempo jest umiarkowane, ale właściwości utworu jednoznacznie imprezowe. Już po minucie następuje jednak gwałtowny zwrot w kierunku drum'n'bassu z lat 90., w którym również rozgościć się nie można, bo wyparowuje po niespełna dwudziestu sekundach, by ponownie zrobić miejsce dla podrasowanego boombapowego beatu, którego duet nie boi się od czasu do czasu całkowicie wyłączać, ponownie pozostawiając jedynie swoje głosy. Do tego dochodzi jeszcze outro, którego łagodne akordy przypominają brzmienie wydobywane przez syntezator Yamaha CS1x, w połowie lat 90. powszechnie wykorzystywany w muzyce tanecznej. Dzieje się wiele, zwłaszcza w zakresie dynamicznym, a mimo tego, to wciąż po prostu ekstremalnie przebojowy kawałek.
Różnorodnych smaczków na całym albumie jest wiele. "The Baddest" to parkietowy hicior z agresywnym basem i równie natarczywym cykanie hihatu, a do tego hypowanym wokalem, które natychmiast wzbudzają skojarzenia z miami bassem; "No Hands" to zestawienie klasycznego skreczowania z krótkim, jazzrapowym podkładem; a od "What U Need" emanuje house'owa energia. Łączy je pominięcie ostatnich trzydziestu lat muzyki, ale nie ze względu na zasiedzenie się w ostatniej dekadzie XX wieku, tylko podjęcie próby dopisania alternatywnego ciągu dalszego. To niewątpliwie twórczość pobudzająca wspomnienia, a z drugiej strony duet cieszy się niemałą popularnością na TikToku (ponad milion obserwujących i ponad trzydzieści pięć milionów polubień), zdołał więc pokazać przeszłość w takiej formie, która dla osób nieznających jej z własnych doświadczeń okazała się atrakcyjna. Właśnie tak relacje z muzyką sprzed lat powinny wyglądać - zamiast zamykać ją w muzeum albo zmieniać w retro-rozrywkę, wyciskać z niej coś interesujące i aktualnego.
Największą bolączką "No Hands" są teksty. Szczęśliwi ci, których pierwszym językiem nie jest angielski, bo potrafimy z większą łatwością oderwać się od nich i sprowadzić głos do funkcji instrumentalnej. Jeżeli jednak próbować wgryźć się w treść, uderza potężną dawką kiczu i nie pomaga nawet to, że najpewniej takie było założenie. Pal licho ciągłe przypominanie, że panom najbardziej smakuje wyjadanie kobiecych pośladków - dzisiaj co drugi raper odczuwa potrzebę złożenia podobnej deklaracji, ale kiedy pada: Was always a misfit, teachers like thongs always up in my business ("No Hands") albo: Comfy with myself, I'm a macho male ("Omnitrix"), dłoń bezwiednie wędruje w kierunku czoła w słynnym geście kapitana Picarda. A jak już o popkulturowych nawiązaniach...
Od superbohaterów przez wrestlerów po gwiazdy memów - można ich spotkać u niemal każdego współczesnego rapera, czy to będzie Jpegmafia, czy Czarface, czy każda osoba związana z Griselda Records. Żeby jednak wywołać pożądany efekt i ożywić słuchacza/słuchaczkę wspomnieniem znanej postaci, konieczne są umiar i osadzenie odniesień w tekście tak, by służyły za coś więcej niż wyliczanka. Joey Valence & Brae nie zawsze nad tym panują, jest w ich metodzie zbyt wiele kompulsywności. Rambo, "Super Mario Bros.", "NBA 2K", "Roblox", "Call of Duty", Michael Cera, "Atak tytanów", "Beyblade", "SpongeBob Kanciastoporty", "World of Warcraft", John Cena i CM Punk, "Ben 10"... Wymieniać można by długo, a w dodatku niektóre z przywoływanych zjawisk - zwłaszcza te zaczerpnięte z kultury internetu - są na tyle zniuansowane, że nie każdy będzie w stanie je odszyfrować, ale większość służy jedynie prostym porównaniom. W tak skondensowanej formie szybko przestaje mieć znaczenie, jaki serial czy gra zostają wyróżnione, bo chwilę później ślad po nich zacierają kolejne. Nie ma w tym wprawdzie pozowania, duet faktycznie ma słabość do popkultury w jej nieco starszym obliczu (kto inny nakręciłby teledysk za pomocą Nintendo DSi), ale czasami prawdziwa siła kryje się w powściągliwości.
Valence i Brae do wybitnych raperów nie należą, można ich pod tym względem uznać za uproszczoną wersję i tak nieodznaczających się wyjątkowymi umiejętnościami członków Beastie Boys, ale poziom energii jest podobny, poczucie humoru też, a do tego dochodzi umożliwiające ucieczkę od szufladek zainteresowanie innymi gatunkami muzycznymi (u Beastie Boys były to raczej rewiry hardcore punka, na "No Hands" więcej jest z muzyki klubowej). Ile w tym starego, ile nowego... Przy tak dużej charyzmie i autentycznej radości z tworzenia nowego geek-rapowego klasyka ma to drugorzędne znaczenie. Może jest to muzyka przeładowana popkulturą, ale potrafi się sama wybronić.
JVB Records/2024