"The Land of Rape and Honey", "The Mind is a Terrible Thing to Taste", "Psalm 69" czy nawet kontrowersyjny do dziś "Filth Pig" - można odnieść wrażenie, że całe pokłady kreatywności Ministry zostawiło na tych czterech płytach. Późniejsze wydawnictwa były raczej świadectwem ujścia pary z zespołu, ale zdarzały się jeszcze wyraziste polityczne wypowiedzi, jak trylogia poświęcona krytyce rządów George'a W. Busha. Od 2011 roku, po trzyletniej przerwie w działalności, jesteśmy jednak świadkami pogrążania się Jourgensena i spółki w twórczej zapaści. Sygnałem do definitywnego zejścia ze sceny nie była dla lidera nawet śmierć Mike'a Scaccii, jego wieloletniego współpracownika, w 2012 roku.
Obecny skład Ministry przypomina przypadkową zbieraninę ludzi, których lider potrzebuje do podtrzymywania aktywności pod tym szyldem. Zaproszenie Jello Biafry do "Aryan Embarrassment" miało prawdopodobnie przyciągnąć podstarzałą punkową publiczność, dla której dawny lider Dead Kennedys jest kimś w rodzaju młodzieńczego sentymentu. Niegdyś jeden z najbardziej inteligentnych i ekscentrycznych frontmanów amerykańskiego hardcore'u, dziś wyśpiewuje z quasi-teatralną manierą tak odkrywcze teksty jak: Wake up and smell the musk / democracy turns to dust. Tym fragmentem można podsumować poziom finezji, z jaką Ministry niesie obecnie swoje waleczne, antysystemowe przesłanie.
Trauma prezydentury Trumpa, z którą Jourgensen mierzył się od samego początku przejęcia przez niego rządów w Stanach Zjednoczonych i z którą rozliczał się na "AmeriKKKant", została zażegnana. Teraz lider rzuca żenująco bezpośrednimi sloganami na temat białych faszystów ("Goddamn White Trash"), toksycznej mizoginii ("B.D.E.", czyli "Big Dick Energy") czy nadchodzącego końca czasów ("It's Not Pretty"). Te wszystkie teksty wyglądają jak nieudolnie sklejony kolaż z najpopularniejszych haseł widocznych na transparentach podczas ważniejszych amerykańskich manifestacji z ostatnich lat. Jeśli ktokolwiek zarzucał Idles posługiwanie się sloganami, niech porówna teksty z "Brutalism" z tymi na "Hopiumforthemasses". Łatwo zauważyć okropną toporność i beznamiętność tych drugich, co - mimo prawdopodobnie dobrych chęci - kompletnie umniejsza wiarygodności Jourgensena i nie wzbudza żadnych emocji.
O ile na "AmeriKKKant" można było znaleźć przykłady interesującego montażu sampli, tutaj kompozycje są nużącym zestawem gatunkowych stereotypów i klisz wyprodukowanych najbardziej sucho i płytko jak się dało. To industrial metal bez krzty przekonującej energii, za to ze stadionową, skandowaną przebojowością. "Goddamn White Trash" zawiera syntezatorowe tła rodem z lat 80., co wydaje się o tyle nonsensowne, że tego pierwszego, noworomantycznego wcielenia zespołu lider zawsze się wstydził i je wypierał. "Cult of Suffering" (z gościnnym udziałem Eugene'a Hutza z Gogol Bordello) to z kolei groteskowa chimera łącząca kiczowate, estradowe chórki, elektryczne organy, swingowy groove i metalowe gitary w quasi-funkowej aranżacji.
"Hopiumforthemasses" jest nie tylko złym albumem, ale też koszmarnie nudnym. Politykowanie na poziomie kłótni z Twittera podane zostaje w konwencji zaangażowanego, walczącego metalu, mającego pomóc słuchaczom "przejrzeć na oczy", ale tonącego w przestarzałej, kompozycyjnej stagnacji. Należy tę płytę traktować raczej jako groteskową ciekawostkę, kolejną wydmuszkę po dawnym Ministry i recykling haseł z kilku poprzednich albumów. Tym gorzej, że według Jourgensena ma to być zwracanie uwagi na problem, a wybrzmiewa jak banalne: Hej, słyszeliście o tych nazistach? Źli są, co nie?
Nuclear Blast/2024