Najbardziej obiecujący zachodni zespół punkowy, stylistycznie odwołujący się do tradycji wyznaczanej przez takich dziwaków, jak Devo, Wire czy Minutemen - Uranium Club zyskał taki status tuż po rozpoczęciu działalności, a debiutancka EP-ka, "Human Exploration", już w chwili wydania uważana była za przełomową.
Amerykanie przez kilka lat wydawali albumy coraz bardziej osobliwe od poprzednich, by w 2019 roku zatrzymać się na najbardziej eksperymentalnym, eksplorującym terytoria elektroniczne The Cosmo Cleaners. Gdy zespół funkcjonował w zawieszeniu, scena egg-punkowa rosła w siłę, a tegoroczna premiera Infants Under the Bulb pokazała, że Uranium Club chyba zapomniało, jak się taką muzykę gra, i na tle młodszych zespołów wypada definitywnie kiepsko.
Zawartość albumu to osiem absolutnie poprawnych, lecz zupełnie niczym nie wyróżniających się utworów utrzymanych w konwencji piosenkowego garage punka oraz trzy elektroniczne miniatury. Te pierwsze, choć są całkiem energetyczne, brzmią tak, jakby wyrastały z pomysłu na jedną kompozycję. Słuchając "Small Grey Man", "Tokyo Paris L.A. Milan" i "Big Guitar Jackoff in the Sky", można odnieść wrażenie, że to wciąż ten sam numer, w dodatku rozwleczony i pozbawiony wyrazistej tożsamości. Sprawy mają się podobnie, jak w przypadku "Tangk" Idles, bo "Infants Under the Bulb" mógłby nagrać każdy inny zespół, posiadający jednak mniejsze od Brytyjczyków możliwości. W tym przypadku nie jest to nawet kwestia szczególnie purystycznej produkcji, bo poprzedni "The Cosmo Cleaners" jest pod kątem brzmienia znacznie bogatszą płytą. Wydaje się raczej, że jest to po prostu efekt braku pomysłu na powrót.
Ekscentryczne wokale z dozą teatralnej histerii przeważnie są zastąpione niezbyt charyzmatycznymi partiami mówionymi z surrealistycznymi tekstami zamkniętymi w ramach nie do końca przejrzystych impresji ("Abandoned By the Narrator") albo opowiadającymi historie odnoszące się do społecznych relacji ("Small Grey Man"). Każda z nich brzmi jednak jak pozycja z playlisty wypełniającej tło w małych punkowych klubach lub fragment utworu zasłyszany na próbie początkującego lokalnego zespołu. Kompozycje zlewają się ze sobą, mają bardzo linearną, przewidywalną strukturę, która zaskakująco nie zakłada przestrzeni na improwizację.
Zespół ledwie chwilami stara się ten marazm przełamywać, nawiązując do surf-rocka czy entuzjastycznego rockabilly ("2-600-Lullaby"). Brakuje atonalnych gitar, połamanych rytmów czy brzmieniowych eksperymentów. Te ostatnie pojawiają się (i wprowadzają w konsternację) jedynie w trzech miniaturach z minimalistyczną, gładką elektroniką. Kolejne części "The Wall", bo o nich mowa, zaaranżowane są na modłę radiowego słuchowiska, w którym głos męski i głos żeński opowiadają z poetycką powagą absurdalną historię relacji dwóch kobiet oraz jednej ściany. Wypada to niestety jak napisany na kolanie wypełniacz.
"Infants Under the Bulb" brzmi sucho i sztampowo, ale może to być wystarczające dla tych osób, które zaaprobują patent na choćby jedną, dowolną piosenkę, jaka się na tym albumie znajduje. To duży zawód, że tak świeży swego czasu zespół zupełnie stracił własny charakter i wtopił się w dużo mniej ambitny margines sceny. Dziś w poletku egg-punkowym znajdziemy dużo ciekawsze, młodsze zespoły, które nowy materiał Uranium Club biją na głowę kreatywnością. Wystarczy wymienić choćby niechlujnie improwizujący duet Spllit czy niemiecką grupę Doc Flippers, lubującą się w manifestowaniu brzydoty. O "Infants Under the Bulb" lepiej zapomnieć, żeby przez jej pryzmat nie przesłonić sobie dawnej twórczości freaków z Minneapolis.
Static Shock Records/2024