Chwilę po ogłoszeniu składu imprezy, w internecie pojawili się znawcy przekonani o tym, że lepiej od organizatorów wiedzą, czym „prawdziwy Boiler Room” powinien być. Impreza faktycznie znana jest przede wszystkim z ruchomego obrazka, gdzie centralne miejsce zajmuje bujający się nad mikserami DJ, a wokół niego skacze rozszalały tłum. Ten obrazek nie został na nowo odmalowany w Teatrze Szekspirowskim, więc jeżeli ktoś postanowił spędzić wieczór sugerując się wizjami z YouTube, mógł poczuć się zaskoczony. Skoro jednak cykl żyje przede wszystkim w sieci, to zakładam, że jego odbiorcy są na tyle biegli w facebookowym rzemiośle, aby zawczasu przekonać się, jaki charakter będzie mieć ten konkretny, gdański Boiler Room, a jeżeli zapomnieć o tej całej otoczce i pozostawić najważniejszy składnik - muzykę, to trudno znaleźć powód do narzekania.
Pierwsza połowa wieczoru należała do "nowej muzyki", czyli związków pomiędzy instrumentami klasycznymi a elektroniką (w ogromnym uproszczeniu). Nuty inaugurujące wyemitował duet Nanook of the North, czyli wspólna wizja Stefana Wesołowskiego oraz Piotra Kalińkiego vel Hatti Vatti, a także Roberta J. Flaherty'ego - reżysera niemego filmu dokumentalnego "Nanuk z Północy", któremu pierwotnie muzycy nadali głos już w 2012 roku. Nie trzeba było jednak śledzić losów walczącego o pożywienie Innuity, aby odczuć chłód i surowość rozpylanych przez głośniki dźwięków. Wesołowski rozpoczął od skrzypiec, ale chwilę później zwrócił się ku fortepianowi i przy nim pozostał do końca trwającego zaledwie trzydzieści minut występu. Jego klawiatura oraz klawiatura komputera Kalińskiego współgrały w igraniu z trzecią siłą tego występu - ciszą, a przynajmniej tak powinno być...
Na tym etapie ujawnił się jedyny poważny mankament gdańskiej "Kotłowni". Wstęp wyłącznie na zaproszenia powinien stanowić sito, które przepuszcza jedynie rzeczywiście zainteresowane osoby. Tak się jednak nie stało, a momentami głosy z sali brutalnie zakłócały odbiór muzyki. Niektórzy nawet się nie silili na szept, co szczególnie dotkliwie dało się odczuć podczas występu Resiny - Karoliny Rec. Kameralna forma jej twórczości wymaga skupienia, któremu trudno się oddać, gdy ktoś obok rzuca z oburzeniem: "I tak cały czas będzie grała na tym kontrabasie?". Kontrabas był oczywiście wiolonczelą, a wspierały ją elektroniczne efekty i świetne wizualizacje. Jestem pewien, że gdyby tylko tłum pozwolił sobie na zamknięcie oczu i uśpienie świadomości, to otrzymałby coś znacznie bardziej wyjątkowego niż kolejne towarzyskie spotkanie przy piwie.
Akcja sprawnie przenosiła się z lewej strony sceny przez środek na prawą. Gdyby wszelkiego rodzaju przepięcia i rozstawianie instrumentów pomiędzy wykonawcami na każdym koncercie przebiegały tak sprawnie, jak na Boiler Roomie, to spóźnienia na ostatnią SKMkę - bo miało być o dwudziestej pierwszej, a było o dwudziestej drugiej - stałyby się anegdotkami opowiadanymi jednym tchem wraz z historiami o budkach telefonicznych i wypożyczalniach kaset wideo. Tempo dyktowała transmisja na żywo, ale bezbłędne wykonanie i tak jest godne pochwały.
Hałas pod sceną nie przeszkadzał natomiast kolejnemu zespołowi, ponieważ Trupa Trupa hałasuje znacznie głośniej, zwłaszcza odkąd Wojtek Juchniewicz wziął na siebie sporą część wokalnych obowiązków, w których pobrzmiewają post-hardcore'owa złość i rozemocjonowanie. Wysłuchaliśmy znacznej części albumu "Headache", o którym w zeszłym roku tyle się pisało w Polsce i na świecie, że pozwolę sobie nie dosypywać więcej cukru do kubka zawierającego właściwie tylko cukier. Zaznaczę natomiast, że na scenie materiał ten ma dodatkowe walory - jest mniej sterylny niż po studyjnych szlifach, a momentami można wręcz poczuć zapach nadgryzionego wilgocią i dudnieniem basu garażu. Zresztą mam tak z Trupą od zawsze - najpierw zachwycam się nowym wydawnictwem, a później mam problem z odnalezieniem stopnia wyższego, gdy doświadczam go na żywo.
Na zakończenie Syny wzięły we władanie cała scenę, zmuszając operatorów kamer do nieco większego wysiłku, który i tak mógł zakończyć się fiaskiem, bo na koncertach tego składu jest albo ciemno, albo mgliście, albo ciemno i mgliście. Nie będę ukrywał, że polskiego hip-hopu nie czuję (poza wyjątkami typu A.J.K.S. czy Ddekombinacja), a głównym tego powodem jest nastawienie na tekst z minimalistycznym, często banalnym czy wręcz tandetnym podkładem muzycznym. U nas raczej nie gra się w stylu Run the Jewels, DELS albo Shabazz Palaces, ale akurat Synom daleko od rodzimych standardów i prawdopodobnie właśnie dlatego mają duże grono słuchaczy wśród osób na co dzień stroniących od tego typu brzmień. Piernikowski pojawił się na teatralnych dechach z plecakiem, jakby wyskoczył prosto z taksówki odegrać sztukę i natychmiast po niej zamierzał się zwijać. Niejednemu muzykowi można by z tego powodu przypisać brak szacunku dla swojej publiczności, w tym wypadku zdawało się to zupełnie naturalne i już po pierwszym kawałku nie było wątpliwości, że w końcu cała sala słucha. Mało tego, cała sala zrobiła krok do przodu, a Piernikowki jednocześnie wypluwał wersy i przybijał piątki z fanami.
Gdański Boiler Room od strony muzycznej był wyłącznie dobrem, szkoda tylko, że tak wiele osób chciało zaliczyć obecność na znanej imprezie, ale niekoniecznie ze względu na walory muzyczne.