Tymczasem mamy tu do czynienia z jednym tylko muzykiem, ale tak wszechstronnym, że nie potrzeba mu nikogo więcej.
Nie znaczy to, że zawsze występuje samotnie; za sobą ma już współpracę z takimi artystami, jak Kasia Nosowska, Jacek "Budyń" Szymkiewicz (obecnie tworzy z nim duet Babu Król), Lao Che czy Strachy Na Lachy. I choć w takich połączenia jego wkład muzyczny stanowi cenne uzupełnienie, to dźwięki, które prezentuje solowo, robią jeszcze większe wrażenie.
Piotr Piasecki, bo to właśnie on ukrywa się pod tajemniczym pseudonimem Bajzel, na scenie wszystko od początku do końca wykonuje sam. Podczas występów pozostaje przy grze na gitarze i śpiewaniu, reszta dźwięków to wcześniej dograne fragmenty, które zapętlane, współgrają z fragmentami odgrywanymi na żywo. Na tej podstawie można by od razu stwierdzić, że zapewne na scenie nie dzieje się zbyt wiele. Nic bardziej mylnego - Bajzel energią mógłby obdarzyć co najmniej pięcioosobową ekipę. Spokojne śpiewanie do mikrofonu to na pewno nie jego bajka; zamiast tego mamy tu do czynienia z muzykiem, który nie potrafi ustać w jednym miejscu. Wierci się, podskakuje, wręcz tańczy z gitarą; jego ruchy i gesty są równie szybkie, co wydobywane przez niego dźwięki, zmuszają wręcz do poderwania się i skakania. Świetnie operuje tempem i klimatem utworów - energicznie wykrzykuje z siebie teksty piosenek, by za chwilę zupełnie zwolnić i poprzeciągać poszczególne partie. Zaczyna od kilku prostych, powtarzających się taktów, a już po chwili dodaje kolejne części i tak niepozorne, proste granie przechodzi nagle w całkiem skomplikowany utwór na kilka instrumentów. W międzyczasie sprawnie radzi sobie z całą elektroniczną aparaturą i od razu zjednuje sobie publikę. Choć to, co robi trudno w jakikolwiek sposób zaszufladkować, jedno określenie pasuje wręcz idealnie: "Człowiek Orkiestra".
Czwartkowy koncert w SPATiFie rozpoczął kawałek "Sory", gdzie po spokojniejszej części Bajzel coraz to szybciej i wyżej odśpiewuje fragment przypominający lament, a po chwili wypuszcza z siebie, jak z karabinu, całą serię słownych zabaw. Utwory Bajzla w dużej mierze właśnie tak są skonstruowane - w nagraniu można wyróżnić właściwie kilka różnych części, niby zupełnie od siebie różnych, ale zgrabnie połączonych w całość. Piosenka, która zaczęła się całkiem statecznie nagle staje się bardzo żywiołowym kawałkiem. I zapewne nie na długo, bo cała Bajzlowa energia musi znaleźć ujście właśnie w takich szybkich, nagłych zmianach. Równie szybko, co muzyka, zmienia się również ton głosu, jakim operuje muzyk - w jego piosenkach można usłyszeć śpiew, wrzaski, jęki czy piski; poza tym Bajzel często bawi się tonem i głosem, naśladując różne postaci czy wydobywając z siebie onomatopeiczne dźwięki, przy okazji zachęcając do podobnych zabaw publikę. Można odnieść wrażenie, że jego utwory są jakby pocięte na poszczególne, całkiem różne w charakterze fragmenty. Spontaniczne przejścia diametralnie potrafią zmienić nastrój i zaskoczyć słuchacza, niemniej całość jest dobrze ze sobą posklejana.
Do tak poskładanych utworów Bajzlowi zdarza się zaczerpnąć ze wszystkim znanych piosenek - intro ze "Strawberry Fields Forever" przekształca się w skrajnie inny utwór; po chwili, zapowiadając swoją kolejną piosenkę, Bajzel bierze się za muzyczny szlagier typu "Mniej niż zero", z którego robi wstęp do utworu "Wsioryba". Tego typu łączenia pojawiały się przez cały koncert - muzyk w zabawny i pomysłowy sposób zapożyczał fragmenty przebojów i włączał je do swego własnego repertuaru.
Poza wyżej wymienionymi piosenkami, z wydanych do tej pory czterech albumów, mogliśmy usłyszeć także takie utwory, jak między innymi "Zabawki", "Sny", "Wypluj Mnie" czy "Pod Rap", (który sam zapowiedział jako najgłupszy kawałek, jaki napisał). Nie zabrakło też paru utworów anglojęzycznych, odegranych często w szybszej i bardziej żywiołowej wersji niż na nagraniach studyjnych. Przy najnowszych kawałkach Bajzel na wstępie uprzedzał, że trochę boi się je grać, ale zupełnie niepotrzebnie, bo oglądając jego koncert można by dojść do wniosku, że chyba nie ma takiego utworu, nad którym nie potrafiłby zapanować. Choć czasem Bajzel może sprawiać wrażenie nieco spiętego i onieśmielonego, to z każdą kolejną zagraną piosenką coraz bardziej się rozkręca, coraz pewniej się czuje. Cały chaos, jaki muzyk tworzy na scenie, nawet przez chwilę nie wymyka mu się spod kontroli. Świetnie sobie radzi łącząc różne gatunki w jedną spójną całość, tym samym przyciągając fanów bardzo różnej muzyki. Zdarza się, że rytmiczna, rockowa kompozycja nabiera nagle psychodelicznego nastroju; spokojniejsza ballada przeradza się w wykrzyczany, bardziej punkowy w stylu kawałek. Nie brakuje również elementów elektroniki. Trudno mi go porównać do jakiegokolwiek innego artysty na naszym muzycznym rynku, który tak swobodnie potrafiłby lawirować między różnymi gatunkami, co tylko świadczy o jego nieprzeciętności i oryginalności.
Przy tym całym niewątpliwym talentem, Bajzel pozostaje wyjątkowo skromnym muzykiem. Łatwością tworzenia, humorem i ekspresją mógłby zawstydzić niejednego artystę obecnego na czołówkach list przebojów, ale w jego zachowaniu nic nie wskazuje na nadmierną pewność siebie. Pozostaje serdeczny i otwarty na publikę, a granie ewidentnie sprawia mu radość. Kiedy natomiast w parze z tworzeniem idzie aprobata fanów, to sprawia wrażenie bardzo spełnionego muzyka. Tak też było podczas czwartkowego koncertu, gdzie publika, choć na początku nieśmiała, pod koniec występu tłumnie podeszła pod scenę i rozpoczęła szaleństwo. Wówczas Bajzel żartobliwie stwierdził, że to apogeum to właśnie najlepszy dla muzyka moment, żeby zejść ze sceny; nie pozostał jednak obojętny na prośby fanów i odegrał jeszcze kilka bisów. Starałam się zliczyć ile ich było, ale w międzyczasie można było się pogubić; muzyk sam wychodził z propozycją kolejnych kawałków, końcem końców przedłużając koncert o dobre pół godziny. Sposób w jaki przebiegł koncert i zachowanie publiki zdziwiło chyba (choć pozytywnie) nawet samego artystę. Przyzwyczajony do tego, że jego występy zwykle nie są najbardziej obleganymi imprezami, był zaskoczony tak ciepłym przyjęciem. Przy okazji świadczy to też o tym, że komercyjny sukces nie zawsze jest wyznacznikiem dobrego koncertu - Bajzel potrafił stworzyć bardziej niesamowitą atmosferę niż niejeden popularny artysta.
Radość publiki i żywiołowe reakcje na muzykę Bajzla to dostateczny dowód na to, że jego twórczość podrywa do zabawy i nie pozwala stać w miejscu. Ten niesamowity muzyczny chaos (choć jednak w pełni przez Bajzla kontrolowany) to świetna recepcja na udany koncert i świetnie spędzony wieczór. Jeśli dodać do tego jeszcze tą całą swobodę, szczerość i sympatię, która emanowała z Bajzla, to śmiało można stwierdzić, że wybór spędzenia czwartkowego wieczoru w SPATiFie był bardzo dobrym pomysłem.