Obraz artykułu Kot

Kot

Olo Walicki to chyba jeden z najbardziej zapracowanych polskich muzyków, który jednocześnie skutecznie unika angażowania się w błahe, płaskie projekty. W zamian nieustannie poszukuje kolejnych dróg do wyrażenia tego, co mu w duszy gra, łącząc różne nurty i schematy, które czasem mogą wydać się niemożliwe do dopasowania.

Olo Walicki to chyba jeden z najbardziej zapracowanych polskich muzyków, który jednocześnie skutecznie unika angażowania się w błahe, płaskie projekty. W zamian nieustannie poszukuje kolejnych dróg do wyrażenia tego, co mu w duszy gra, łącząc różne nurty i schematy, które czasem mogą wydać się niemożliwe do dopasowania.

Jednym z działań, w jakie zaangażował się Olo Walicki w ostatnich latach było skomponowanie muzyki do wierszy poetów, którzy zostali nominowani do nagrody Europejski Poeta Wolności 2012. Na potrzeby tegoż projektu połączył swoje siły z innymi muzykami: Gabą Kulką, Kubą Staruszkiewiczem i Wacławem Zimpelem. Premierowo efekt swojej współpracy muzycy przedstawili na początku 2012 roku, a niedługo potem weszli do studia, by stworzony materiał przenieść na płytę. I choć nie jest to nowość pod kątem wydawniczym, to forma, dźwięki i pomysł wydają się nie starzeć.

W poniedziałkowy wieczór nadarzyła się kolejna okazja do wysłuchania tych nagrań na żywo - Olo Walicki wraz z wymienionym wyżej zespołem wystąpili w sopockim klubie Spatif w ramach siódmej edycji Jazz by Jeppesen. Jak zapowiedział koncert Arkadiusz Hronowski (właściciel Spatifu), trójmiejska publiczność może niedługo odnieść wrażenie, że muzyk pojawia się wszędzie. Fakt, w kolejnych dniach muzyk miał pojawić się jeszcze w dwóch miejscach, ale za każdym razem z innym projektem, a przy kreatywności i różnorodności inspiracji Walickiego znudzenia czy osłuchania nie trzeba się obawiać.

Sam muzyk jeszcze przed występem podkreślił, że projekt "Kot (czy też Kotka?)" jest poniekąd na przekór obecnym trendom i zwyczajom, w założeniu ma jak najmniej kojarzyć się z komercyjną muzyką dudniącą zewsząd z głośników. Czy można jeszcze bardziej zachęcić do słuchania? Sama ucieczka od plastikowej papki muzycznej jest świetną zapowiedzią koncertu.

Występ rozpoczął się od krótkiego, indywidualnego pokazu umiejętności każdego muzyka. Wacław Zimpel zaczarował publikę grą na khaenie, z początku wydając z niego pojedyncze, spokojniejsze dźwięki, a z czasem przyspieszając i rozwijając graną partię. Wciągu kilka minut spokojna melodia nabrała niesamowitego rozpędu i energii. Na twarzy Wacława Zimpela widać było ogromne skupienie, a jednocześnie muzyk dał się ponieść wydobywanym przez siebie dźwiękom. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że pełniej i mocniej grać się już nie da - wówczas Zimpel zakończył swój popis, w pewien sposób zapętlając go - dźwięki w końcowej fazie przywodziły na myśl początek jego muzycznej wariacji na khaenie.

Następnie swoje samodzielne pięć minut miał Olo Walicki. Uznawany za jednego z najlepszych polskich kontrabasistów, muzyk nie musi niczego udowadniać - wystarczyło, że chwyci za swój podstawowy instrument i to samo w sobie dało gwarancję niesamowitych muzycznych wrażeń. Walicki rozpoczął od kilku pojedynczych szarpnięć za struny, które wkrótce przeplotły się z dźwiękiem harmonium. Niskie tony kontrabasu nastrojowo kontrastowały z tłem tworzonym przez harmonium, a całość uzupełnił swoim głosem sam Walicki, nucąc i zaśpiewując do wyszarpywanej na instrumencie melodii.

Gaba Kulka czarowała publikę przede wszystkim głosem, choć i ona nie zrezygnowała z dodatkowego instrumentu. Przygrywając sobie na ukulele, zaśpiewała swój własny utwór: "The Escapist". Choć w oryginalnym nagraniu słychać jeszcze parę instrumentów, to tej wersji niczego nie brakowało - za sprawą ciepłego, kojącego głosu Gaba Kulka nadała tej piosence jeszcze więcej pogody i lekkości, niż w wersji studyjnej. Utwór nabrał jednocześnie tak folkowego klimatu, że gdyby zaraz po tym puścić dowolną piosenkę Joni Mitchell, miałoby się wrażenie, że słuchamy wciąż tej samej pani.

Serię pojedynczych występów zamknął Kuba Staruszkiewicz. Zasiadłszy za perkusyjnym setem zaczął dość spokojnie, ale już chwilę potem wydawało się, że stara się wprawić w ruch i dźwięk jak najwięcej talerzy jednocześnie. Nie było w tym jednak nic przypadkowego, a muzyk nie starał się o pobicie żadnego rekordu na najszybsze perkusyjne solo. Słychać było, że idealnie czuje swój instrument, i doskonale wie, co chce z niego wydobyć. Nawet jeśli miejscami dla publiczności jego gra stawała się coraz bardziej chaotyczna, to był to chaos w pełni zamierzony i kontrolowany. Ze swoich szybkich, perkusyjnych uderzeń przeszedł do wybijania rytmicznych, powtarzalnych dźwięków - wówczas dołączyła do niego na scenie reszta muzyków i rozpoczął się właściwy koncert "Kot (czy też kotka?)" - muzyczna oprawa do wyróżnionych wierszy z różnych zakątków Europy.

Dźwięki perkusji powoli cichły, a na pierwszy plan wysunęły się transowe dźwięki harmonium, od czasu do czasu przeplatane tonami wydobywającymi się z kontrabasu. Po wcześniejszych muzycznych popisach nastrój panujący w klubie diametralnie się zmienił i stał się na tyle poważny, że nikt z publiki nie śmiał się odezwać. Podniosła atmosfera udzieliła się wszystkim słuchaczom. Ciszę przerwała Gaba Kulka recytacją wiersza Ryszarda Krynickiego "Port lotniczy Monachium, tranzyt", utworu pełnego nostalgii za dawnymi wartościami i zasadami, które straciły na znaczeniu. W tle instrumenty nie przyćmiewały tekstu, i słychać było, że to właśnie słowa są w tym momencie najważniejsze. Kiedy jednak wiersz dobiegał końca, oprawa muzyczna przestawała być tylko tłem i wysuwała się na pierwszy plan. Do podstawowych, wybrzmiewających w tle harmonii dołączały się do tej pory stonowane perksuja, klarnet i kontrabas, stopniowo przyspieszając aż do osiągnięcia pewnego muzycznego apogeum. Z prostych, uzupełniających tekst melodii przechodziły w szybkie, energiczne jazzowe wariacje. Tu zdecydowanie wiódł prym porywający klarnet przebijający się ponad inne dźwięki. Takie muzyczne wybuchy były jednak w pełni kontrolowane, a po tym instrumenty powoli cichły i znów stawały się tłem dla słów.

Zarówno partie muzyczne, jak i mówione, same w sobie były na tyle spójne, że można by słuchać każdych z nich osobno: sama oprawa muzyczna ze zmiennym tempem i nasyceniem nawet bez słów byłaby poruszającym materiałem na koncert. Z kolei wiersze zebrane z różnych miejsc Europy i deklamowane (a niekiedy wyśpiewane) w siedmiu językach (polski, norweski, niemiecki, albański, turecki, czeski i ukraiński) stworzyły nie mniej wciągającą i zmuszającą do wyciszenia i refleksji atmosferę. I choć nie wszystkie teksty mogą być dla słuchacza zrozumiałe, to właśnie w połączeniu z muzyką przekaz staje się wyraźniejszy i bogatszy; tak, że możemy wychwycić różne, czasem skrajne emocje. I, tak jak w przypadku poezji, zinterpretować je i zrozumieć po swojemu.

Kiedy muzycy po raz pierwszy zeszli ze sceny, bardzo szybko stało sie jasne, że oczarowana publika jeszcze nie wybudziła się z tego pięknego muzycznego snu. Za namową słuchaczy zespół raz jeszcze wszedł na scenę i uraczył publiczność paroma dodatkowymi minutami muzycznej uczty. I choć tym razem obyło się bez tekstu, to mając w pamięci wyrecytowane, wyśpiewane czy wykrzyczane uprzednio wiersze, trudno sobie wyobrazić lepsze dopełnienie i zakończenie koncertu.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce