Obraz artykułu Alcest, Mono, pg.lost

Alcest, Mono, pg.lost

Mniej więcej dekadę temu post-rock gwałtownie zyskał na popularności w Polsce, a zespoły pokroju California Stories Uncovered, Spoiwo czy Tides From Nebula z dnia na dzień zaczęły przyciągać na koncerty dziesiątki fanów.

Z czasem okazało się, że ten stosunkowo nowy gatunek miał dosyć krótki termin ważności i po zaledwie kilku latach trudno było pokazać w nim cokolwiek nowego. Wieszczenie całkowitego upadku i zamknięcia w pętli czasowej okazały się jednak przesadzone, a najlepszym tego dowodem jest wspólna trasa Mono i Alcest, z udziałem pg.lost w kilku miastach.

 

Półgodzinny występ pg.lost był największym minusem poniedziałkowego koncertu i bynajmniej nie mam na myśli jakości, lecz ilość. Szwedzi zdążyli zaprezentować bodajże pięć utworów i chociaż każdy miał około sześciu minut, ich set sprawiał wrażenie urwanego w połowie, miał charakter niemal showcase'owy. pg.lost mają najkrótszy staż spośród całej obecnej na trasie trójki, lecz ich brzmienie najbardziej pasuje do tego, czym dla "niedzielnego" słuchacza muzyki jest post-rock. Pełno tu patosu, piszczących gitar oraz powolnych uderzeń w bębny, z których ulubionymi są raczej tomy, a nie werbel. Samo wpisywanie się w stereotyp nie musi być jednak zarzutem, kiedy przemienia się go w narzędzie do wyrażania unikalnych emocji. Już otwierające "Monolith" (w pierwszych minutach przypominające ścieżkę dźwiękową do któregoś z filmów Johna Carpentera) zrobiło tak imponujące wrażenie, że po raz pierwszy tego wieczoru pochopnie osądziłem: "Oni chyba będą dzisiaj najlepsi". Później okazało się, że dokładnie to samo pomyślałem, słuchając zarówno Mono, jak i Alcest...

Zdjęcie z koncertu w B90, Alcest z gitarą.

Japończycy zagrali tylko o jeden utwór więcej od pg.lost, ale ich set było niemal dwa razy dłuższy. Nie rozpoczął go żaden z premierowych kawałków, na przywitanie usłyszeliśmy "Ashes in the Snow" z wydanego w 2009 roku "Hymn to the Immortal Wind". Słowo "hymn" pasuje zresztą do Mono idealnie - każda z ich kompozycji jest tak bardzo wzniosła, że mogłaby śmiało pretendować do miana pieśni pochwalnej jakiegoś nieistniejącego państwa. To formuła, która do pewnego stopnia przypomina twórczość zespołu Spoiwo. W obydwu przypadkach można odnieść wrażenie, że muzyka musi mieć swój filmowy ekwiwalent. W obydwu częstym zjawiskiem jest crescendo, aczkolwiek ekipa z Gdańska potrafi doskonale wyczuć moment największego napięcia i właśnie w nim przerwać, pozostawiając słuchacza w ciągłym napięciu. Mono ma natomiast w zwyczaju rozładowywanie owego napięcia. W "Ashes in the Snow" było to stopniowe obniżanie dynamiki, wyhamowywanie do poziomu z pierwszej minuty; w zagranym następnie "Death in Rebirth" przeciwnie - eskalacja chaosu do takiego stopnia, że nawet John Cage zacząłby się zastanawiać, czy mieliśmy jeszcze do czynienia z muzyką.

 

Jak powszechnie wiadomo, Japonia jest odłamkiem innej planety, który wiele wieków temu spadł na Pacyfik, a tamtejsza ludność żyje według nieco innych reguł niż Ziemianie. Muzykom Mono musiało się wydawać całkowicie normalne odegranie rockowego koncertu na siedząco (tudzież klęcząco w intensywniejszych momentach) i chociaż przy tak bardzo nastrojowym graniu istniało ryzyko, że ukołyszą wszystkich do snu, statyczność na scenie okazała się doskonale oddawać ducha muzyki, przy której publiczność i tak nie potrafiła wykonać żadnego ruchu. Trzysta osób po prostu stało i okazjonalnie kiwało karkiem w takich momentach, jak na przykład ogłuszająca końcówka "Recoil, Ignite". Nie można Japończykom odmówić umiejętności przekazywania emocji, ale są to emocje z innej planety, czasami trochę niezrozumiałe dla tutejszych słuchaczy. Mimo że bez wątpienia były szczere, jednocześnie zostały precyzyjnie skalkulowane, zaplanowane według specyficznego schematu. Nie zepsuło to występu, ale sprawiło, że momentami stawał się Mono-tonny.

 

Do Alcest mam słabość szczególną. Organizowałem ich pierwszy koncert w Polsce w 2011 roku i zaręczam, że tak sympatycznych, skromnych muzyków rzadko można spotkać. Występowali wówczas w kameralnej przestrzeni poznańskiego Pod Minogą, a po pięciu latach mogą już śmiało stanąć na scenie jednego z największych polskich klubów. "Śmiało" jest tutaj doskonale pasującym słowem, ponieważ Neige, lider Alcest, na początku działalności zespołu był wycofany, za wszelką cenę starał się uniknąć najdrobniejszego kontaktu z publicznością. W B90 sam wręcz do niego prowokował, gdy stawał na skraju sceny i z ledwie zarysowującym się na twarzy uśmiechem mierzył podrygujący tłum. Rodowód tego grzecznego, młodego człowieka jest black metalowy i podobnie jak wielu mu podobnych, przechodził okres fascynacji skrajną odmianą patriotyzmu, którą teraz sprowadza do poziomu wybryku, ale internet pamięta i od czasu do czasu potrafi wypomnieć. Wszystkim zaniepokojonym zdradzę więc z pierwszej ręki - jeżeli Neige faktycznie ma swojego führera, to jest nim Hayao Miyazaki, twórca wybitnych japońskich animacji. On, kultura planety Japonia i - jak sądzę - nieprzypadkowa obecność Mono na tej trasie to bezpośrednie fascynacje, które wpłynęły na powstanie albumu "Kodama" - najbardziej wyważonego dzieła grupy.

Zdjęcie z koncertu w B90, Alcest z gitarą, ujęcie żabie.

Blackgaze, jak określają stworzoną przez siebie odmianę muzyki, stał się na tym materiale kompletny. To już nie jest balansowanie pomiędzy black metalem, shoegazem i post-rockiem, ale ich spójne połączenie bez wyraźnie dominującego składnika. Z takim narzędziem dzielenie sceny z Mono i pg.lost jest naturalne, ale byłoby takie również z Furią czy A Place To Bury Strangers. Samemu występowi dodało to natomiast nieprzewidywalności. Gwałtowne zmiany dynamiki przypominały fabułę na przykład Dragon Balla, którego Neige także jest fanem - czasami przez dwa odcinki trzeba było oglądać, jak Goku rozmyśla i wspomina, a kiedy indziej w pięć minut roznosił szwadron przypadkowych przeciwników, niezmiennie pozostając wrażliwym, empatycznym, poczciwym sayaninem. W odróżnieniu od Mono i pg.lost, francuski zespół nie specjalizuje się w doszlifowywaniu drogocennego brzmienia, z jakiego słynie od lat. Tutaj wciąż trwa eksperyment na stałym zbiorze elementów dobieranych według różnych kluczy. Ta różnorodność sprawiła, że Alcest był na scenie po prostu najciekawszy, co nie jest jednak równoznaczne z prostym efekciarstwem. "Kodama" oznacza "echo" i właśnie to Alcest pozostawiło w publiczności, gdy opuściła już salę B90.

 

Nie było bisów, nie było niemal żadnych słów pomiędzy odgrywaniem kolejnych kawałków. Wszystko rozegrało się według szczegółowo zaplanowanej wizji tworzącej zamknięty koncept. Koncept, który okazał się dziełem wybitnym i emocjonalnie wyczerpującym, ale po powrocie do domu można było odczuć ten rodzaj zmęczenia, który wywołuje jedynie radość z dobrze przeżytego dnia.

zdjęcia: Edyta Krzyżanowska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce