Kim Gordon zachwyciła płytą "The Collective", Steve Shelley zasilił detroitowską supergrupę Winged Wheel, Lee Ranaldo i Jim O'Rourke wydali kilka improwizowanych materiałów, a Thurston Moore... niespodziewanie złagodniał i zaprezentował jeden z najlepszych albumów w swoim dorobku.
Kiedy w 1988 roku Sonic Youth wydawało kultowe "Daydream Nation", nowojorska malarka Jamie Nares zaprezentowała obraz zatytułowany "Samurai Walkman", który przedstawiał wojskowy hełm naszpikowany kamertonami. Czy chodziło o przesłanie w stylu make sound not war? Bardzo możliwe, choć trudno dotrzeć do jakichkolwiek interpretacji (należy więc snuć własne). Autorka, zaangażowana na początku lat 80. w burzliwe dzieje sceny no wave u boku muzykującego wtedy Jima Jarmuscha, po latach podjęła współpracę z Thurstonem Moorem przy okazji jej autorskiego filmu "Street" z 2012 roku, a ich drogi przecięły się ponownie dwanaście lat później. Okładkę "Flow Critical Lucidity", tegorocznego albumu Moore'a, zdobi surowa rzeźba wykonana właśnie na podstawie "Samurai Walkman".
Trudno uwierzyć, że za całym tym gąszczem nawiązań nie kryje się jakiś sekretny kod. Moore naprawdę nie uprawia tu żadnych powrotów do przeszłości. Przeciwnie - konsekwentnie łagodząc brzmienie, dopisuje kolejny akapit do nowego rozdziału swojej twórczości, który otworzył trzy lata temu kontemplacyjnym, instrumentalnym materiałem "Screen Time". Pierwszym albumem, który zaskakująco nie wydawał się mniej lub bardziej dosłownym stylistycznym przedłużeniem muzyki Sonic Youth. I chociaż toporna, trójwymiarowa interpretacja obrazu Nares podsuwa skojarzenia z performatywnymi dziwactwami wczesnego industrialu spod znaku Einstürzende Neubauten lub wrażenia o równym stopniu subtelności, co "Full Metal Jacket", płycie Moore'a dużo bliżej jest do organicznego, lżejszego oryginału.
Nie znaczy to jednak, że znikają wszelkie skojarzenia z jego macierzystym zespołem. "Shadow" strukturalnie najbardziej przypomina Sonic Youth z początków okresu mainstreamowego. W tle połyskuje metaliczny rezonans, bas Deb Goog sunie niechlujnie naprzód, a gitara Moore'a zdaje się prowadzić sama ze sobą nieustanny dialog, aż w końcu puentuje utwór serią punktowych przesterów, spięć i elektronicznych bulgotów. Do tego rodzaju ekspresji Moore już nie wraca, na ogół zdecydowanie dominują delikatnie zniekształcone melodie, wolno stąpające rytmy i przestrzenne gitarowe soundscape'y. "Flow Critical Lucidity" to przede wszystkim zjawiskowe, eteryczne piosenki. Sygnały w tym kierunku wysyłało już singlowe "Sans Limites" z pozytywkowym wstępem i gościnnym udziałem Lætitii Sadier. Dzięki francuskiej wokalistce, finał numeru ma energię tryumfu dnia nad nocą, jakąś nieokreśloną, zwycięską nadzieję poranka.
Kompozycje Moore'a kapitalnie przeskakują pomiędzy tymi mglistymi nastrojami. To ewidentna pozostałość po pomysłach ze "Screen Time" - zanurzenie słuchacza w głębokich, wielowymiarowych, a jednak odpowiednio sugestywnych i pochłaniających nastrojach. Najpiękniej metody te manifestują się w "The Diver" - migotliwym, niespiesznym, psychodelicznym strumieniu, który, choć i tak długi, mógłby płynąć i osaczać swoją miękką teksturą w nieskończoność. Moore zresztą sam trzyma się w tekstach poetyki snu lub halucynogennej narkozy. Uprawia uparty eskapizm, śpiewając między afrykańskimi polirytmami w wielobarwnym "Rewilding": Float in this dream / Don’t you dare wake me / A butterfly just kissed me.
Nic jednak nie może się równać z sensualnością miłosno-erotycznego dyptyku, na jaki składają się następujące po sobie "Hypnogram" i "We Get High". Obydwa transowe, ale tę transowość realizujące na różne sposoby. Pierwszy startuje od świetlistych brzmień elektrycznych organów i nieśmiałej intymności, drugi wprowadza element niemalże hedonistyczny, pot zatracających się w sobie ciał, krocząc ociężale przy akompaniamencie odrealnionego, gitarowego dzwonienia i przydechowego, zradzającego narkotyczną przyjemność barytonu Moore'a.
Dla byłego frontmana Sonic Youth "Flow Critical Lucidity" to krok stanowczo postawiony w kierunku co najmniej zaskakującej przemiany. Oczywiście nie całkiem wolnej od pojedynczych skojarzeń z dotychczasowym dorobkiem, ale wystarczająco od niego odrębnej. Oto jeden z ojców chrzestnych najradykalniejszych gitarowych hałasów na starość nauczył się pisać piękne, przestrzenne piosenki, mistrzowsko operując w kompozycjach atmosferą tekstów, jakie napisała mu małżonka, Eva Moore, podpisana tu jako Radieux Radio. Dla niego samego jest to ścisła czołówka, a dla jego rówieśników, którzy już dawno pozjadali własne ogony, idealna instrukcja do tego, jak wspaniale można się artystycznie starzeć.
Daydream Library Series/2024