Komu muzyka The Cure towarzyszy od wielu lat, ten/ta do "Songs of a Lost World" może podejść z usprawiedliwiającym nastawieniem. Grają już tak długo, tyle przez te wszystkie lata wymyślili, na pewno nie jest tak źle, jak na ostatnim albumie Pink Floyd - gotowe wymówki same gromadzą się w głowie przed wciśnięciem "play", ale wystarczył singlowy "Alone", by sekunda po sekundzie obawy zaczęły słabnąć. Kiedy kilka dni później dołączył "A Fragile Thing", jasne się stało, że to będzie coś więcej niż album dobry jak na...
Utwory z długim wstępem instrumentalnym nie są dla Smitha i spółki nowością, dość wspomnieć "All Cats Are Grey" z albumu "Faith" albo utwór tytułowy z "Pornography". We współczesnym kontekście niespieszność "Alone" wydaje się jednak nie tylko przyzwyczajeniem, ale również aktem odwagi. Tym większym, że zamiast warsztatowych popisów, hipnotycznej motoryki albo chwytliwej melodii, połowę czasu wypełnia po prostu stopniowe zanurzanie się w błogim nastroju. Streaming doprowadził do największej narzuconej przez nośnik zmiany paradygmatu w metodach komponowania od czasu wynalezienia płyty winylowej, ale bez hooka umieszczonego w początkowych trzydziestu sekundach zatracenie się w muzyce nadal jest możliwe, o ile emanuje od niej autentyczność, a nie desperacka próba dopasowania się do trendu.
Nie wykluczone przy tym, że po pierwszych słowach, jakie padają z ust Smitha pojawi się chęć odroczenia bliższych spotkań z "Songs of a Lost World" - podane są z tak dużą dawką melancholii, że rozpościerany przez trzy minuty łagodny koloryt nagle zostaje zabarwiona na czarno. Niby nic nowego, ale kto na wstępie do powrotu po szesnastoletniej przerwie wydawniczej chciał usłyszeć: This is the end of every song that we sing? Może dałoby się osłabić to zdanie przez nadanie mu metaforycznego znaczenia, gdyby nie złożona niedawno przez lidera The Cure deklaracja zakończenia kariery w wieku siedemdziesięciu lat (zostało jeszcze pięć). Z tą informacją w głowie szybko staje się jasne, czym ten albumem jest - to pożegnanie.
"And Nothing is Forever" mimo utrzymanego w eschatologicznym tonie tytułu, dodaje nieco otuchy i ciepła. Głównie za sprawą zajmującego miejsce na froncie Rogera O'Donnella, którego syntezatorowe harmonie z jednej strony wydają się nienaturalnie głośniejsze od towarzyszącej im melodii (a później wszystkich pozostałych instrumentów), z drugiej wypełniają pierwotną funkcję syntezatora - z założenia miał być ekonomicznym zastępstwem orkiestry - w rezultacie czego aura staje się wzniosła i monumentalna. Smith ponownie odzywa się dość późno, tym razem z jednoznacznie romantycznym przesłaniem, choć i tutaj uderzają przede wszystkim wersy dotyczące głównego tematu albumu - przemijania: I know, I know / My world has grown old / And nothing is forever.
Komu bliższe jest mniej liryczne, bardziej post-punkowe oblicze The Cure, na charakterystyczny bulgot basu Simona Gallupa nie będzie musiał długo czekać, bo już w trzecim z kolei "A Fragile Thing" zostajemy zabrani w rejony z okolic na przykład "A Night Like This" z "The Head on the Door" z 1985 roku. Nie jest to zaskoczeniem, właściwie na każdym wydawnictwie Brytyjczyków znajduje się przynajmniej jeden taki utwór, za niespodziankę można natomiast uznać "Drone:Nodrone", gdzie bas klekocze na niemal numetalową modłę, a głośne uderzenia w werbel wzbudzają skojarzenia z wczesnym Killing Joke. Klawisze i efekty wprowadzają nieco równowagi w warstwie instrumentalnej, ale Smith opowiada się za agresywniejszym obliczem zespołu i śpiewa z dawno niesłyszaną werwą. Umieszczone w końcówce, niespotykanie zaawansowane jak na The Cure gitarowe solo (do pewnego stopnia przywodzące na myśl utwór tytułowy z "Bloodflowers"), w wykonaniu po raz pierwszy nagrywającego z grupą Reevesa Gabrelsa, ostatecznie potwierdza natomiast, że mamy do czynienia z być może najbardziej zaskakującą kompozycją od czasu ostatnio wreszcie coraz bardziej docenianego "The Top" z 1984 roku. Nie może być żadnych przyszłych składanek z największymi przebojami bez jej uwzględnienia.
Do kategorii przyszłych klasyków zaliczyć należy również zamykający album, a może nawet całą studyjną twórczość The Cure, ponad dziesięciominutowy "Endsong". Strukturalnie z początku bliźniaczo podobny do "Alone" - długi wstęp służy wyściełaniu uszu słuchaczy i słuchaczek odpowiednio subtelną materią, zanim wkradają się do nich słowa przepełnione tęsknotą za utraconą młodością. Tym razem jednak jeszcze zanim Smith zbiera głos, melodia o silnie emocjonalnym zabarwieniu chwyta za serce i wprawia je w kołatanie. Nic już właściwie nie musiałby dodawać, wszystko wydaje się jasne, ale kiedy po ponad sześciu minutach wreszcie artykułu targające nim uczucia w przejmującej zwrotce: And I'm outside in the dark / Staring at the blood red moon / Remembering the hopes and dreams I had / All I had to do / And wondering what became of that boy / And the world he called his own / And I'm outside in the dark / Wondering how I got so old, trudno uniknąć refleksji nad własną śmiertelnością. Refrenu nie śmiem nawet zacytować - sprawi, że każdy bez wyjątku poczuje się maluczki w obliczu bezkresnej nicości.
Z jednej strony The Cure wykazuje wyjątkową odporność na upływ czasu - na koncertach można spotkać i sześćdziesięciolatków, i nastolatków, i wszystkich pomiędzy. Z drugiej rzadko zespół jest w stanie własnoręcznie napisać ostatnie zdanie swojej historii. Otwarte na interpretacje pozostaje jednak dookreślenie, jaki znak interpunkcyjny stoi na jego końcu - dla jednych będzie to wykrzyknik symbolizujący nagranie albumu bez słabych punktów na późnym etapie kariery, dla innych znak zapytania, bo trudno uwierzyć, że to naprawdę już koniec, dla kolejnych kropka i definitywne zamknięcie. Dla mnie to wielokropek - zawieszenie, bo nawet jeżeli The Cure już nie będzie, to po takim finale muzyka przetrwa jeszcze wiele pokoleń.
Universal Music/2024