We współczesną punkową scenę Detroit wpisane jest silne poczucie wspólnoty i dziwacznej identyfikacji z miastem. Muzycy, choć zupełnie świadomi toksycznej relacji ze swoją małą ojczyzną, uwielbiają podkreślać, że pochodzą właśnie stąd.
Wystarczy wspomnieć pierwszy spośród większych przebojów, jakimi Protomartyr przebił się nieśmiało do szerszej publiczności - "Jumbo's" z debiutanckiego "No Passion All Technique" z 2012 roku, który frontman grupy, Joe Casey, zadedykował swojemu ulubionemu lokalnemu barowi. W późniejszych latach Detroit stało się niemalże pełnoprawnym bohaterem jego tekstów. Natomiast Tyvek od zawsze stanowił istotny filar dla rozproszonej po wielu innych składach garażowej sceny metropolii. Ta rządzi się bowiem intensywnie uprawianą kulturą przenikania - niczym we wrocławskiej Salce CRK, ci sami ludzie niestrudzenie powołują nowe, choćby jednorazowe projekty.
Z tego nieustannego twórczego fermentu i lokalnego patriotyzmu wzięło się właśnie Winged Wheel. Już nazwa grupy nawiązuje do przedstawiającego uskrzydlone koło logotypu drużyny hokejowej Detroit Red Wings, który w powszechnej świadomości mieszkańców figuruje pod nazwą "Winged Wheelers". A jeśli chodzi o skład, wystarczy spojrzeć na nazwiska i już rysuje się przekrojowa galeria miejskich freaków - basista Cory Plump ze Spray Paint i Expensive Shit, perkusista Fred Thomas z Tyvek i Idle Ray, gitarzysta Matthew Rolin z Powers/Rolin Duo oraz Whitney Johnson - wokalistka projektów Matchess i Damiana. W tej konfiguracji - poprzez wiadomości wysyłane między sobą na Instagramie - powstawał pandemiczny, wydany dwa lata temu debiut "No Island", a następnie Winged Wheel rozszerzyło się do rozmiarów sekstetu, dzięki zaangażowaniu bębniarza Sonic Youth, Steve'a Shelleya oraz multiinstrumentalistki Lonnie Slack, występującej ostatnio z kolektywem Water Damage.
Nie ma więc wątpliwości, że Winged Wheel jest supergrupą, nawet jeśli słowo to zdewaluowały na dobre tandetne, nastawione na zysk współprace tuzów stadionowego rocka. Supergrupą, która nie kompiluje dorobku tworzących jej muzyków, lecz jest nowym, w pełni ukonstytuowanym bytem. Nie żadnym projektem pobocznym, a zespołem w pełnym tego słowa znaczeniu. Pomimo silnie zarysowanej detroitowskiej tożsamości, muzyka sekstetu ma w sobie niewiele z obskurnej, nihilistycznej aury miasta, jaką odzwierciedla cała reszta twórczości jego członków. Zdarzają się wprawdzie surowe, noise-rockowe zgrzyty, ale są raczej pojedynczymi rysami, przecięciami na eterycznej gitarowo-syntezatorowej mgle, której kierunek wyznaczają krautowe, motoryczne rytmy z silnymi skłonnościami ku repetycji.
"Big Hotel", drugi album Winged Wheel, plasuje się gdzieś na styku krautrocka, shoegaze'u i dreampopu, ale to wszystko nie jest takie proste i jednoznaczne. Podczas gdy otwierający płytę "Demonstrably False" brzmi jak fenomenalna krzyżówka Neu! z My Bloody Valentine, następnemu numerowi, "Sleeptraining" z hipnotyzującą linią basową, dużo bliżej do ekstatycznego tańca pod sceną na post-punkowym koncercie. Oba te pozornie odległe oblicza Winged Wheel łączy misterne konstruowanie wrażenia narkotycznej błogości. Apatyczny, skąpany w pogłosach wokal Whitney Johnson dobiega zza zasłony pochmurnych gitarowych tekstur i subtelnych avant-folkowych motywów (przypominających nieco twórczość Shells - kolejnego projektu z Detroit), rozmazując po drodze znaczenia słów i docierając do słuchacza w formie odrealnionego echa, wiszących w powietrzu widmowych głosów.
Gdy rozbudowana sekcja rytmiczna miarowo kroczy przed siebie, zdaje się w jakiś abstrakcyjny sposób porządkować te psychodeliczne opary. Potęguje tym samym transowe doznania, jak na przykład w onirycznym "Grief in the Garden" czy rozmytym "Short Acting" z kosmiczną melodią thereminu. Od tej zasady są jednak zjawiskowe wyjątki, w których sekcja staje w opozycji wobec atmosfery błogostanu. Grupie zdarza się zabrzmieć ostrzej, ofensywniej, zaatakować metalicznym rezonansem i groovem ociężałego basu, który niczym tasak rozszarpuje we "From Here On Out Nothing Changes" gęstą od dźwięków przestrzeń.
Próbując umieścić "Big Hotel" w rozległej panoramie dokonań członków Winged Wheel, można odnieść wrażenie, że muzycy stwarzają sobie na tej płycie dźwiękową enklawę, ucieczkę od nieprzyjaznego krajobrazu swojego miasta. Ten album jest trochę jak sen - pełen detali głęboko zanurzonych w sonicznej toni - w którym bieg zdarzeń wyznaczają kolejne precyzyjne uderzenia perkusistów. Dzięki takim zespołom, muzyczne dziedzictwo Detroit prędko nie zginie.
12XU/2024