Konsekracja następuje po kilku sekundach. Hostia przemienia się w ciało, a właściwie w kawał mięcha, którym czworo anonimowych muzyków uderza słuchaczy prosto w twarz. Takie są prawidła grindcore'owej sztuki. Musi być szybko i bezlitośnie, a najlepiej oddaje to stosunek liczby utworów do czasu trwania całego materiału - aż trzynaście kawałków i tylko dwadzieścia jeden minut. Podejrzewam, że więcej i tak nikt z nas nie mógłby wytrzymać. Łącznie z zespołem.
Mimo że nie znamy nazwisk członków Hostii, nie ma najmniejszych wątpliwości, że stoją za nią ludzie, którzy zasłuchują się nie tylko w twórczości Napalm Death czy Cattle Decapitation. Wystarczy posłuchać "Killed by Life", gdzie agresywnie wypluwane wersy rozdzielają... uderzenia w krowi dzwonek albo "Not Really a Christian Song" sięgający do samego źródła metalowej muzyki, czyli do rock'n'rolla. Nietypowe smaczki na grindowych wydawnictwach zawsze są w cenie. Łatwo popaść w rutynę, kiedy przyjmuje się standard jedno-dwuminutowych utworów rozwijających zawrotne prędkości, ale techniczne granie nieodżałowanego Gridlink albo współpraca Napalm Death z Johnem Zornem dowodzą, że bariery czasu i tempa można pokonać, a nawet przemienić je w atuty i właśnie to wyróżnia "Hostię".
Nie jest aż tak istotne, kto za tym wszystkim stoi, niemniej z początku miałem wrażenie, że wokalista St Sixtus to w rzeczywistości Piotr Wiwczarek. Momentami barwa głosu zdaje się łudząco podobna i wyraźnie czuć inspiracje oldschoolowym death metalem, ale lider Vader to do tego stopnia zajęty człowiek, że powołanie nowego, planującego koncerty zespołu wydaje się mało prawdopodobne. Podejrzenie padło więc na kogoś innego - autora grafik zdobiących album, bo tak się składa, że Łukasz "Pachu" Pach zajmuje się nie tylko rysunkiem. Od 2016 roku piastuje funkcję wokalisty NoNe i chociaż stylistycznie to zupełnie inna bajka, lata temu stał na czele Angerpath, któremu do tradycyjnego death metalu było znacznie bliżej. On czy nie on, to bez znaczenia, niepodważalnie natomiast wokalista doskonale odnajduje się w tej stylistyce i ma ogromny wpływ na różnorodność albumu.
Na przykład w "Home Rough Home" nabiera rozpędu w sposób kojarzący się raczej z Machine Head niż z najbardziej ekstremalną odmianą metalu, jaką dotąd stworzono; w "Heretics Last Dance" zahacza o black metalowy skrzek; a w wielu innych momentach kontroluje oddech z precyzją i rozmachem przypominającymi Glena Bentona z Deicide. Jest w tym (i w brzmieniu instrumentów także) dużo surowości, ale skoro muzykę zarejestrowano w ciągu trzech dni, a partie wokalne w ciągu dwóch, to najwyraźniej takie były intencje.
Death-grindowy (śmiało można by dopisać także hardcore'owy albo rock'n'rollowy) Najświętszy Sakrament smakuje wyśmienicie i mam nadzieję, że nie zostanie zepchnięty na pozycję pobocznego projektu, który raz na kilka lat wyda album i na tym koniec. Dla takiej Hostii warto się nawet wyspowiadać.
Via Nocturna/2018