Obraz artykułu Nanook of the North - "Nanook of the North"

Nanook of the North - "Nanook of the North"

80%

Kiedy dwie odrębne wizje łączą się, potrzeba niemało czasu i samozaparcia, aby scalić je ze sobą precyzyjnie, aby móc wypracować taki konsensus, który faktycznie zadowoli obie strony. W przypadku Wesołowskiego i Kalińskiego wszystko to trwało około sześciu lat. To dużo. Jednak potrzeba przerobienia wszelkich pomysłów okazała się tak wielka, że powstał Nanook of the North.

Muzycy grając i jednocześnie analizując wszystko, co stworzyli, weszli na wyższy poziom wzajemnego zrozumienia. To w rezultacie doprowadziło do wyjazdu w ustronne miejsce, gdzie mogli nadać dalszy kierunek całości. Wyjazd na Grenlandię na pewno był jednym z ważniejszych momentów dla tej płyty - tutaj bowiem została ona zmiksowana oraz dostała "lokalnej ornamentyki" - jednak kluczowym momentem dla tego konceptu był wcześniejszy pobyt w Reykjaviku, w studio Ólafura Arnaldsa, gdzie muzycy w końcu mogli poczuć, że wszystko zaczyna się ze sobą przenikać, że granie sprawia im więcej przyjemności, a nie jest tylko próbą dokończenia tego, co zaczęli robić w Polsce.

 

Panowie dość często podkreślali w wywiadach, że chodziło o stworzenie czegoś jednorodnego, bez możliwości wyodrębnienia poszczególnych motywów jako te od Wesołowskiego lub te od Kalińskiego. I udało się. Oto dostaliśmy krążek, który stworzony przez dwójkę muzyków - jakby nie patrzeć - z różnych światów, jest tak naprawdę bardzo spójną całością, opowiadającą pewną historię w bardzo harmonijny sposób. Ale w żadnym wypadku nie jest to soundtrack do filmu. Nie powiedziałabym nawet, że muzyka została zainspirowana filmem "Nanook of the North" z 1922 roku. Obraz ten był jedynie stymulantem do stworzenia samego projektu. Natomiast dźwięki to już wypadkowe wszelkich zdarzeń, które dokonały się w czasie wspólnych poczynań Kalińskiego i Wesołowskiego. I, jak sami mówią, są to impresje z podróży.

 

Mogłabym powiedzieć, że to jedna z bardziej brutalnych i mrocznych rzeczy, jakich w ostatnim czasie słuchałam, czego kwintesencją jest kompozycja "Arfineq-Aappaat", swoją ostrością potrafiąca wprawić w osłupienie, jednoczenie będąc bardzo emocjonalną. To moment, gdzie w tle słychać oceaniczny field recording, który w połączeniu z przedłużającymi się dźwiękami tworzy bardzo surowy klimat. "Tallimaat" to utwór, gdzie solowe partie pianina snują się nieśpiesznie, wszystko przepełnia bezwład, jakby zaraz miało nastąpić pogodzenie z losem. "Arfernat" znakomicie buduje napięcie i jest jednocześnie najbardziej rytmicznym kawałkiem na płycie; piękny kick i trzaski komponują się z sobą idealnie po to, aby później mogło wejść pianino i syntezatory. "Arfineq-Pingajuat" od razu skojarzył mi się z muzyką, która powstała do "Dunkierki". Zarówno tam, jak i tu, mamy niesamowicie poprowadzoną przestrzeń, która razem z bębnami sprawia, że mrok spowija wszystko po to, by za chwilę móc dostrzec iskierkę nadziei. I w tym utworze właśnie najbardziej uwidoczniona jest ilustracyjność tego projektu. Podczas nagrywania "Qulingiluaat" Wesołowski improwizował na legendarnym Korgu PS 3200, jednak to na "Tulleq" najlepiej prezentują się syntezatory. Najspokojniejszym i zarazem najbardziej transowym utworem jest natomiast "Pingajoq".

 

Ponoć cała płyta powstała na bazie jednego utworu - "Sisamaat". Ta przejmująca kompozycja sprawia, że smutek daje o sobie znać z każdej strony. Podobnie jest na całej płycie. Czasami wydaje się, że jest monochromatycznie - szarości wylewające się z każdego dźwięku wiodą tu prym. Na krążku nie doświadczamy wielkich zwrotów akcji, ciągle płyniemy mniej więcej na tym samym poziomie, są oczywiście pewne fluktuacje, ale nie należą one do tych, które wyrywają z butów. "Nanook of the North" to niepokojąca pozycja, naznaczona bólem samoświadomości i strachem przed naturą. Żywioł jest jedną z niewielu rzeczy, których nie okiełznał człowiek. Ten album to pewnego rodzaju próba mocowanie się z siłami przyrody. I to jest w nim najpiękniejsze. Finalna wersja materiału pozwala nam bowiem zrozumieć, jak wielki wpływ ma na nas natura. Nanook of the North tworzą izolacyjną muzykę rzuconą w mroźny eter. Jest w niej coś dzikiego, nieokiełznanego, czemu należy oddać sprawiedliwość. Zawiesista atmosfera wydawnictwa porusza neurony w taki sposób, że czasami zwyczajnie trzeba od niego odpocząć, bo po pewnym czasie staje się jakby zbyt wrogie, niespokojne.

 

"Nanook of the North" nie jest krążkiem odkrywczym, wnoszącym coś bezprecedensowego do muzyki. W dźwiękach tych nie ma wielkiego wyszukania czy posiłkowania się nowymi patentami. Jest w tym natomiast wielkie ogranie, rzemieślnictwo, które niesie ze sobą również całą masę emocji. Nie można się tu przyczepić do uwarunkowań kompozycyjnych, ale pewna przewidywalność i przygnębiająca monotonia nakazują od czasu do czasu wyłączyć ten materiał. Stefan Wesołowski w jednym z wywiadów stwierdził, że album ten jest ekspresją ich miłości do Północy. Czy faktycznie udało im się pokazać, jak bardzo kochają tę wychłodzoną przestrzeń? Częściowo owszem. Bardziej odczuwam to jednak jako melancholijny akt szacunku wobec samej natury.


Denovali/2018


Oddaj swój głos:


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce