Nie rezygnując z punkowej surowizny i bezpośredniości, "III" manewruje między żywiołami szalejącymi dziś w najlepsze na pograniczach hardcore'a i metalu. Niby nadal jest to potężnie brzmiący - ba, epicki wręcz! - neocrust, gotowy przypaść do gustu zwolennikom Tragedy, Masakari czy Myteri, ale dodatkowo przyprószony blackmetalową siarką (najlepszy przykład - "Standing Alone", zilustrowane notabene intrygującym wideoklipem), zdradzający słabość do post-rockowych impresji (wstęp do "Inflorescence") czy siłujący się z mathcore'owymi niemal łamańcami, aczkolwiek wciąż osadzonymi na bardzo motorycznych resorach ("Moments Lost in Time").
W porównaniu z ubiegłorocznym, skądinąd świetnym, a pozbawionym tytułu albumem, ten wydaje się jeszcze mocniejszy. Wszystko kipi tu od emocji i jeży się agresją. Jest D-beatowy drajw, ale i wściekłe zmiany rytmu, jest arsenał spiżowych riffów, ale i podniosłe tremola... Mamy wreszcie też chwile wytchnienia, nadchodzące we wspomnianym już "Inflorescence" czy w minimalistycznym zamknięciu "Black Eyes". Ani jednego chybionego dźwięku. 25 minut piekła rozniecanego przez trzech ludzi przy pomocy najbardziej łatwopalnych środków.
O ile od płyt z podobnej kategorii nie oczekuję zazwyczaj więcej, niż obłędnego tempa i sypiących się seriami riffów (tak jak nie oczekuje, by Anthony Joshua przekwalifikował się z boksera wagi ciężkiej na zawodnika aikido), tak "Trójka" Deszczu odkrywa znacznie więcej odcieni... nie, nie napiszę "czerni", chociaż palce same się do tego składają. Dodać za to należy, że do mocnych punktów płyty należy brzmienie. Wiadomo, Left Hand Sounds to już sprawdzona marka.
Świetne otwarcie nowego roku na scenie DIY, a zarazem kolejny materiał, który można wyprawić w świat, rachując kolejno opadające szczęki. That's what I call punk!
Space Shuttle Records/2018