Trudno nie krążyć od skojarzenia do skojarzenia, słuchając siedemnastominutowej, debiutanckiej EPki. Gdzieniegdzie muzycy łamią rytmy na math rockową modłę, w innych miejscach kształtują je z mniejszym naciskiem na eksperymentowanie, przebierając w indie rockowym katalogu instrumentalnych i wokalnych zabiegów, w którym najbardziej interesują ich brud, hałas i szaleństwo. To muzyka, która owszem, zniosłaby próbę odgrywania na scenie dużego, plenerowego festiwalu, ale prawdziwy czar ujawnia dopiero w przesiąkniętej smrodem taniego piwa noże, gdzie miłosne wyznania zapisywane są na ścianach toalet.
Na wstępie "Citizen's Arrest", utworu numer jeden, perkusista Luca Watson od razu zdradza ogromną słabość do swoich crashów, a później jeszcze wielokrotnie podejmuje próby całkowitego zagłuszenia kolegów bezlitosnym katowaniem hałaśliwych talerzy zawieszonych nad głową. Od czego jednak są pokrętła w głowach wzmacniaczy! Basista Haydn Green nie daje się zepchnąć na peryferia, gdzie wielu z jego "braci instrumentu" zostaje zesłanych, by budować jedynie tło. Jego bulgoczące, niemal post-punkowe i bardzo oszczędne szarpnięcia za struny to właściwie jedyny przejaw porządku w tym agresywnym świecie, który jeżeli już koniecznie należałoby przyrównać do brzmienia innego zespołu, najbardziej odpowiada pubowej atmosferze nieodżałowanego The Amazing Snakeheads.
"Hard Head" zaczyna się jeszcze intensywniej, brzmi trochę jak mylne wyobrażenie fanów The Strokes o tym, jak powinien brzmieć black metal, ale tylko przez chwilę, bo Green zaraz znowu przerywa zabawę i wprowadza elementy zdatne do nucenia. Kevin Stathis ma w tym balansującym na granicy autodestrukcji organizmie dwojaką funkcję - z jednej strony jego nieprzesterowana gitara wprowadza nieco "grzeczniejszy" kontrast, z drugiej jego gardło wyrzuca zaciekle artykułowane, emocjonalne słowa przyozdobione specyficznym, doskonale tutaj pasującym akcentem.
Shady Nasty są jak szalony uliczny wojownik, który dopiero kiedy odbierze kilka ciosów i poczuje zapach własnej krwi, może otrząsnąć się i podjąć walkę. Są jak "chudzi faceci", o których Chuck Palahniuk napisał w "Fight Clubie": Walczą, póki się z nich nie zrobi hamburgera. Biali faceci jak szkielety z tatuażami zanurzone w żółtym wosku [...]. Oni nigdy nie mówią dość. To jest tak, jakby byli samą energią, trzęsą się tak szybko, że ich kontury się zacierają, ci faceci na odwyku od czegoś. Jakby jedynym wyborem, jaki im pozostał, był wybór rodzaju śmierci, i oni chcą umrzeć w walce. Ja kupuję tę konwencję bez zastrzeżeń i z niecierpliwością czekam na więcej.
wydanie własne/2017