Od pierwszego, samotnego riffu "Khandy" - utworu numer jeden - nie ma najmniejszych wątpliwości, z jakim zespołem mamy do czynienia. W "Jaka to melodia?" rozpoznałbym Kethę po jednej nucie. Chwilę później uwagę przykuwa jednak głos Macieja Janasa, który swoim niematerializującym się instrumentem od zawsze przywoływał dźwięki dziwaczne, niespotykane, zaskakujące, a przez to budzące skrajnie rożne odczucia. Wokalne wizjonerstwo w metalu nie jest tak łatwo przyswajalne, jak podobne zabiegi stosowane w jazzie czy w "nowej muzyce". Na przykład Sidsel Endresen ujdzie na sucho znacznie więcej niż wokaliście, który nawet najbardziej szalony pomysł powinien dostosować do ustalonego planu kompozycyjnego, a w dodatku musi umieć go odtworzyć. Mike Patton czy Kyo z japońskiego Dir en Grey to rzadkie przypadki nadludzi, którzy zdołali opanować struny głosowe w stopniu wymuszającym wprowadzenie zmian do podręczników biologii i chociaż Janas nie dysponuje podobną skalą głosu, to bywa nie mniej kreatywny.
Na "0 Hours Starlight" wokalista Kethy raczej się nie unosi. Niemal całkowicie zrezygnował z growlu i wrzasków (chwilowo pojawiają się dopiero pod koniec, w "Grudge") na rzecz pomrukiwania, szeptania, gardłowych odgłosów i przeciągania samogłosek, i muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu potrzebowałem kilku dni przerwy, żeby znaleźć motywację do ponownego wciśnięcia "play". Wynikało to głównie z wrażenia odklejenia głosu od pozostałych instrumentów, miałem intensywne poczucie, że Janas dogrywa się do podkładu (co jest prawdą, ale też normalną, powszechną praktyką) i brzmi bardziej jak lektor niż jak aktor dubbingowy. Musiałem się jednak upewnić i po kolejnych czterdziestu minutach z "0 Hours Starlight" dotarło do mnie, że to jeden z tych materiałów, które swoje wdzięki ujawniają stopniowo, a im więcej spędzi się z nim czasu, tym intensywniejsze są doznania.
EPka "#!%16.7" z 2015 roku pokazała, że Ketha z łatwością może odrzucić swój specyficzny, trudny do nucenia, a zarazem zmuszający do nieporadnych prób przytupywania groove. To on sprawia, że tak często Krakowianie porównywani są do obrastającego w coraz wznioślejszą legendę Kobong, ale także do Gojiry, Meshuggah czy innych kapel zakuwanych w djentowe kajdany (aczkolwiek postawiony pod ścianą, wskazałbym na podobieństwa do wspomnianego Dir en Grey, co wydaje mi się jednak mało prawdopodobną inspiracją). Porównania słuszne, o ile zaznaczy się, że Ketha jest w tym gronie zespołem o własnej tożsamości, który nie tylko dba o odpowiednie udziwnienie kompozycji, ale także o fenomenalne brzmienie, bo głośniki niemalże tańczą, gdy przychodzi im wytaczać te świetnie wyprodukowane utwory. Oczywiście spotify nie da wam tej satysfakcji, a nakład płyt to zaledwie pięćset sztuk, więc warto spieszyć się ze składaniem zamówień.
Eksperyment z brzmieniem okazał się jednak tymczasowy, na "0 Hours Starlight" powracają elementy znane z wcześniejszych płyt, którym okazjonalnie towarzyszą nieoczywiste akompaniamenty trąbki, saksofonu, puzonu czy rhodesa. Ketha znowu buja, a jak Ketha buja, to tynk odpada od ścian i naprawdę cieszę się, że nie popełniłem grzechu ignorancji, rzucając płytę w kąt po jednorazowym przesłuchaniu. Warto było zgłębić ten materiał i warto zgłębiać go dalej, bo mam przeczucie, że nie poznałem jeszcze wszystkich jego tajemnic.
Selfmadegod/2017